Przywitanie, powrót
Andrzej odlatuje rano.
Nigdy nie przypuszczałem, że Chicago
może mi być tak bliskie.
To są jednak kolosalne odległości!
Mówi, że jeśli go kocham, przyjadę nawet późno.
Samolot nie samolot,
odległości są takie same.
Więc biorę taksówkę i jadę.
Swoją drogą jak to jest z tym kochaniem
się przyjaciół, i ilu ich można
mieć w końcu.
Najbardziej drażni mnie chyba ten brak
synchronizacji urządzeń świetlnych
na skrzyżowaniach. Zapala się zielone,
a trochę dalej czerwone, trzeba stawać co chwila.
Jest tylko kilka miejsc
gdzie chce się jeździć,
a nawet iść.
Po drodze wiatr popycha coraz mocniej.
Przez te dwa lata dostanę pewnie
dwa trzy listy, przestanę się wstydzić
następnych kilku słów.
Jeśli mnie kochasz, przyjedziesz o dziesiątej,
jakoś tak to brzmiało. Czuję zapach benzyny,
a przez podwójną szybę widać w autobusie
plakat przedstawiający kota, tuż za kierowcą.
Za parę lat mógłbym być kimś innym.
Jeszcze kilka kilometrów, drzwi, przywitanie
i znów wyjdę na ulicę.
Zacznę list, który w drodze do domu zapomnę,
zamknę drzwi, i — proszę cię
nie bierz już żadnej podobnej pracy na drugi raz.
Szmal
Myśli siedemdziesięcioletniej kobiety są w szafie,
w pudełkach pełnych wystrzępionych dokumentów, listów
w kopertach lub bez kopert, z granatowym rybakiem
i wielką rybą (seria „Świat pracy"), z usterką ząbkowania,
lub karminowoczerwonym prezydentem z wąsem, dziś już
nadwerężonym zębem czasu, też za piętnaście złotych.
Na półce pod ubraniem wciąż czeka książka O czym
chce wiedzieć każdy chłopiec, jak gdyby trochę
nie z tej epoki, jak zbędne przypomnienie.
I myśli błądzą po szufladzie, wśród starych przedmiotów,
zabawek dziecinnych sprzed dwudziestu lat, i po skarbonce
w kształcie skrzynki pocztowej. Kobieta nie wie
czy naprawdę zgubiła te pieniądze, czy ktoś je wyciągnął
z beżowej torebki z dermy z zepsutym zatrzaskiem,
na poczcie lub w zatłoczonym tramwaju konnym
u schyłku stulecia, kiedy jej nieżyjąca matka
kończyła gimnazjum rosyjskie w Warszawie
i gubiła serce. Historia go nie ma.
Mogłaby za to kupić nową wersalkę albo porządny płaszcz
i buty, albo przewietrzyć się, dać do obicia tapczan, krzesła,
albo za rok zapłacić Spółdzielni Mieszkaniowej
za pokój, w którym mieszka, odliczając najwyżej sobie
za nie dostarczony gaz. Myśli są teraz pod podszewką
co odkleiła się od dermy. Po co nosiła z sobą
nie nawet czysty szmal, ale te „bony oszczędnościowe"?
Słyszę, jak mówi „i masz babo placek", do siebie i niemal
dobrodusznie, nie mając przecież na myśli żadnego placka,
i jak spomiędzy ubrań, widzę jeszcze, ze starej szafy
z lustrem, wybiega szara mysz służbistka, co potnie resztę
dokumentów, znajdzie pieniądze, przetrwa kolejny świat.
Niedyskrecje
Gdzie jesteśmy? W ironiach
których nikt nie chwyci, krótkotrwałych
i nieakcentowanych, w trywialnych pointach
które kwitują metafizykę niedorzecznym
detalem, w piątku, co wypada
na piątego listopada, w mnemotechnice dni.
Można dać przykład i można to przyjąć
na wiarę, kocią łapę na gardle.
I lubi się jeszcze pewne słowa i te, za przeproszeniem,
składnie, które udają, że coś je z sobą łączy.
W tych międzysensach zawiera się cały człowiek,
włazi tam, gdzie widzi trochę miejsca.
Stan trzeci
Ni stąd ni zowąd przypomniałem sobie świt
i było prawie tak jak za dzieciństwa —
dusza oderwała się od ciała,
z lotu widziała je na wskroś,
nie przywiązana już na dobre
do swej opustoszałej śmiesznej formy
co się nie umie nawet wznieść.
Widziała je, lecz nie wiedziała
jakże naprawdę jest niezręczne,
nieuskrzydlone na wieczność.
Ja sam musiałem chyba być gdzieś z boku
bo zobaczyłem ich oboje
przez mat poranka, dziwnie czysto,
jak gdyby to nie była zima
ani mgła, nie przeszkadzały nawet domy.
I byłem między nimi dwojgiem
jak gdyby trzeci, nie do pary,
nie wiem dokładnie gdzie,
gdzieś z boku, ale blisko.
Ukryty już to w jakimś zakamarku duszy
płynącej lekko przez powietrze, już to
w cielesnej jej powłoce, która patrzyła w górę
z niekłamanym żalem. Wtedy w powietrzu
zatrzepotała płachta śniegu,
poprzecierana, z prześwitami,
i twarze ludzi z dołu były również białe.
Spłynąłem, połączyłem się i wsiąkłem
w miasto.
Pod miastem
Po latach woda kapie dalej,
nie ma jej kto dokręcić.
Płynie starymi rurami
głęboko, aż do szamba.
Rano w piwnicy patykiem
włączam wesoły silnik.
Dygocze, dudni, ćwierka —
popsuł się tylko automat.
W nocy woda dopływa
podziemnie, nielegalnie
na cmentarz, do grobu, na którym
tej wiosny wyrosła pietruszka
a obok, też w nogach, ciemnieje
zdziczałe szczenię szczawiu
smacznego i cierpkiego
jak potajemny seks.
Silnik budzi otuchę,
wypełnia nocne ubytki.
Jest ranek, nucę pod nosem –
Zastąpi mnie nieznajomy.
W piwnicy strumień światła
omywa kratę okien,
pulsuje, pada na licznik —
na schodach łapię rytm.
I dla pamięci nucę
przechodząc obok szamba
płynną podziemną piosenkę
o szczawiu i nieznajomym.
Ciąg dalszy
Nic nie będzie tak samo jak było,
nawet cieszyć się z tych samych rzeczy
nie będziemy tak samo. Nasze smutki
będą się różnić między sobą i my będziemy
różnić się między sobą zmartwieniami.
I nic nie będzie tak samo jak było,
absolutnie nic. Proste myśli będą brzmiały
inaczej, nowiej, bo będą prościej i nowiej
powiedziane. Serce będzie umiało się otworzyć i miłość
nie będzie już miłością. Wszystko się zmieni.
Nic nie będzie tak samo jak było,
i to też będzie jakoś nowe, bo przecież
przedtem bywało podobnie: poranek,
reszta dnia, wieczór i noc, a teraz już nie.
Wiersz przymiotnikowy
Zdumiewająca wiosna, ciepła, wilgotna
i pełna podświetlonych drzew
w różnych kolorach, choć nie wiadomo jeszcze
jakich, poza rododendronem, co tak czy owak
trzyma fason, ale to tylko krzak,
i wykluwającymi się listkami klonu.
No i zielenią w klombach, co jest zielona
nawet w nocy. „Po ciemku też?"
Po ciemku też. Zdumiewające,
głupie i przejrzyste w takiej ciemnej chwili
dni, bo jednak na początek dni, i noce,
bo i noce. No skądże, wcale nie mam dość.
Choć oczywiście w domu korzenie bzu
powoli pełzną w stronę twojej głowy
a kwiaty bzu już zaczynają kwitnąć i opadać
z powodu słońca, też od strony głowy.
Wilgoć wysycha albo wsiąka i słońce
błyszczy sobie teraz na pokrywach od śmietników
i pyskach studni, ale rzecz jasna tylko w dzień.
To niepoważne bez ustanku mówić, mówić,
nie mając w gruncie rzeczy nic do powiedzenia
a co najwyżej na powierzchni, do zobaczenia.
To głupie, dać zagadać się na śmierć
(zdumiewające, że to przyszło ci do głowy).