WIELKANOC
Początek jak z przepisu na wiosnę. Jechałam w długą podróż szybkim samochodem. Wszędzie były chmury, doceniałam walor szyberdachu. Mijaliśmy bociany, więc powiedziałam:
patrz, bociany. Powiedział: cieszysz się jak dziecko. Głupi, powiedziałam, cieszę się jak dziecko, bo mówisz do mnie jak do kobiety w kwietniu, bądź mi przyjacielem, chcę od tego świecić. Potem
wezwałam na świadków miejscowych, maile, balety. Wszystko w dość dużych ilościach, bo nic uparcie nie chciało mi starczać. Ale nic, nadciąga bowiem kalendarzowe zmartwychwstanie
z tej okazji niosę światu sernik.
Niech kocha mnie każdy, skoro ty nie możesz.
SUE RYDER OD SKWERU
Sue Ryder – z nieszczęściem zetknęła się wcześnie, kiedy razem z matką odwiedzała szpitale i ciężko chorych.
Bądź pozdrowiona Sue Ryder od skweru, na który nie mam okien. Bądź pozdrowiona, bo nie chcę dziś wracać do siebie. Ty jesteś w śniegu, a ja w obcej kuchni, moja droga Sue Ryder, na dzikim zachodzie.
Niedługo samo południe, więc się z tobą spotkam, spotkamy się Sue Ryder, wezmę papierosy. Teraz paznokciem zrywam z parapetu lakier, potem zrobię na odwrót – lubisz manicury?
Ja lubię, chociaż nie wypada, bo można by robić tyle ważkich rzeczy, a tu róż biskupi pędzelkiem po płytce i trzeba uważać, bać się konsekwencji. Czeka nas, kochana, cichy obłok w ziemi
– na skwer za przystankiem trzeba zapracować. Kochana Sue Ryder, a nawet wtedy nie możesz być pewna, bo szalety przy nim zostaną trójkątne – ktoś może znaleźć w googlach twoje brzydkie zdjęcie.
Bądź pozdrowiona, Sue Ryder, bezpańska kowbojko. Już wszędzie nas nie ma – w kapownikach matek, w naszych własnych łóżkach, na końcówkach nerwów wielonocnych wrogów, jednonocnych braci.
Już wszędzie nas nie ma, więc się nie rozglądaj, moja smutna Sue Ryder,
nie ma gdzie się szukać.
LOCUS FOCUS
Miałaś rację ledwie się przyznając. Twoja matka z odległości znów obcina włosy na bardzo krótko, chociaż jest jeszcze młoda, chociaż kiedy chadza do parków, mrówki używają jej kciuków jak gładkich drabin.
Macha do ojca, w dłoni trzyma chustkę z ligniny. Wieczne pożegnanie. Córki są takie przemądrzałe, gdy długo nie rodzą i nie kończą studiów. To nie jej przypadek, ma magisterium i dzieci, dzieworództwo w działaniu.
Ale motyle z jej brzucha mieszkają na odległych łąkach. Nawet słowa łąka używa się tutaj na lekkim przydechu - jak wielu innych słów, które nie znajdą nigdy godnych odbić. Zakradaj się do piwnic, na strychy - na zagrzanych grzędach
nocuje twój moll, dziewczynko. W ciemni się trzęsiesz, na słońcu prześwietlasz te klisze. Więc jeśli rankingować strachy, słowo mąż wysunie się wyraźnie na czoło, a przez czoło przecież lepiej jest przeciągnąć kosmyk,
jak wtedy, kiedy przy jakiejś poręczy chciałaś się całować, ale zabrakło ci, bo ja wiem, wdzięku, odwagi, zamaszystej kiecki. Och, wiem – wolisz sama wbijać w siebie choćby wykałaczki,
bo jedna wiesz, jak daleko stąd do płynnego życia, na które nie masz żadnego dowodu. I chociaż zakładam, że kłamiesz – ty kłamiesz. W jakimś letnim parku, na ławce w półcieniach, grzebiesz sobie w oku zakażoną drzazgą
i nic się nie zmienia.
PODRĘCZNA
Grudka koloru opada z oka – na szafot na szafot. Bo kiedy kot wchodzi do łóżka
z pazurami, kiedy nad kanałem dławi się pisklęta, jaszczurka budzi się ze świeżym ogonem, który raczej na nic – robi się jasno. Cieniem się zasłoń
do powiek, okruszku, rusz w miasto i w świat – rozejrzeć się trochę. Na barkach
i rzekach pija się teraz kawę, na trawach krzewi rytuał. Ty się nie załapiesz – nic się nie odstaje. Spójrz – wszystko przeszło, kilka deszczy,
książek, zegarów, kilka topnień w wannie, zacisków w przełyku. Być teraz u siebie w mieście pełnym obcych, patrzeć, jak chłopiec o za długich rzęsach chciałby wziąć za rękę, ale nie dosięga i wcale mu nie współczuć.
Nosić z sobą studnię, najbardziej podręczną.
Korzystać wedle potrzeb.
Rzucać wedle snów.
Prawo jazdy
Dziwne te daty i dziwny las, dziwne zimowe sarkofagi mrówek w nim. Mówisz: nikt nigdy nie umarł. Mówię: możesz sobie szafować kwitnieniem głogu do woli, nic z tego nie będzie, lepiej chodźmy do auta
i oprzyjmy głowy.
WARUNEK
Nuć mnie i kołysz. Dwie struny – zakładki na lędźwie i znak zapytania. Noc na oddziale, kiedy – przyznaję – byłeś jedyną nitką, cienką skórką, na której trzyma się strup.
Myślałam, że odjęło mi nogi: dwa serca, dwie wyraźne radości, że w pojemnikach na końcach węży, które ze mnie rosły, zbieram się. Morfino – nie miałam z tobą przyjemności.
Mówię o przyznawaniu. Przyznaję – tamto krzesło trwale zmienia znaki. Kładłam się, chociaż wciąż leżałam i wtedy kładłeś się ze mną jak w pachnące sanie. A teraz powiedz:
co to za szczęście, które potrzebuje
noża w plecach i wyschniętej rzeki?
WYPEŁNIENIE
Weźmie nas czas pomiędzy.
W śnie był bankiet i skóra – struna w plecach nie wydała dźwięku, asfalt jeszcze nie wysechł, tort lgnął do palców, lukier do podbródka. Miałaś nagie piersi i splątany język pośrodku przyjęcia,
tańczyłaś, a przecież popołudnia daje się rodzinie. Danina, nie dancing – kto nie wie, ten ginie lub ma się źle. Więc twoje serca pełne osinowych kołków, więc głowy pod kran, kolana pod bródkę. I co by się stało,
gdyby widzieć więcej, gdyby było jaśniej? A zatem: grzęznąć oraz zwiedzać parki, w mętne popołudnia haftować spokoje na obcych tamborkach, nabrać w płuca próżni i zdejmować przykład. Dlatego:
czas pomiędzy wypełniać najszczelniej, żeby cię nie porwał.
A jeśli porwie – toń.