Share on FacebookGoogle+Tweet about this on Twitter

Podsiadło,Jacek

NA SKRAJU PUSZCZY SOLSKIEJ

 

Biologiczny zegar uderzył we mnie osiem razy i obudziłem się

ciężki, zapadnięty wątłym ciałem głęboko w leśną ściółkę.

Stanąłem w pierwszym słońcu obok choinki ubranej w nasze mokre po kąpieli kostiumy.

Na boisku znalazłem wczorajsze ślady piłkarskich korków i moich bosych stóp,

zabrałem też do umycia garnka nieco piasku, którym chłopcy wysypali linie autów.

Nad przepustem wodnym patrzyłem na ryby stojące w prądzie i poprawiałem włosy mając swój cień za lustro.

Mimo niedzieli słychać już było kombajny, niemrawe żuki-giganty gęsto widywane na szosach i na polach.

Wróciłem do namiotu, gdzie Magda przyjęła lodowatą łapę na ciepłą, uśpioną pierś.

I ponieważ cieszę się, że moja poezja nie wymaga uczonych przypisów, powiem wprost:

słuchałem ptaków i szumu rzadkich brzóz pośród świerków, śledziłem też marsz pająka po moim śródstopiu.

Zagotowałem wodę nad małym ogniskiem a gdy przejeżdżał traktor, położyłem się, żeby nie być widocznym.

A kiedy jeżyny chwyciły mnie za włosy i pasikoniki skakały po twarzy, zrozumiałem, że jestem wolny.

Nadeszła chwila, że wszystko umilkło i ja już nie chciałem niczego,

i trwała tak długo, aż wrócił zapach palonej żywicy i dziecko krzyknęło w oddali.

 

* * *

 

Wstałem o piątej. Był tam, gdzie go zostawiłem

wczorajszego wieczoru: nowy, pachnący świat.

Łodygi nabite sokami jak strzelby.

Z każdym oddechem utleniały się w głowie

dwa świeże sny o tobie jak dwa sekrety alkowy.

Zostało trochę popiołu tam, gdzie wczoraj widziałem

grupkę tubylców przed blokiem, na plastikowych krzesłach,

w cieniu pojedynczego drzewa, przy grillu.

Ponura karykatura obozu pod gołym niebem

Szoszonów, Tarahumarów, Ajnów lub Tuaregów.

Zew jest zapewne ten sam. Czyją karykaturą

jestem ja? Nie chodzę między ludźmi w płonącej odzieży,

występuję dość często, jak pospolita roślina,

moje znaczenie jest wyolbrzymione, dotknij mnie

i sprawdź.

 

CHWYTANIE POWIETRZA

 

„Dziadku Mietku! Dziadku Mietku!” — wołanie Dawida

rozkrawa mi pierś jak krajzega. Posypany trociną

mój „tatuń” podnosi nieśmiałe oczy znad maszyny.

Już wczoraj patrząc z Drogi w oświetlone okno

widziałem, że jest stary. Pisał coś w zamyśleniu, z okularami na nosie

jak człowiek uczony. Teraz widzę po stole, że rozwiązywał krzyżówki.

Widzę tę samą od lat popielniczkę, radyjko, książeczkę

do nabożeństwa, cyrkiel osadzony na tanim długopisie,

obok rysunek techniczny (wciąż plany!), w słoiku czosnek z cytryną

na astmę i dwie krople powietrza w wasserwadze, jedynej

zabawce dla Dawida. „Mój tatuś

miał 64 lata jak umarł, ja już mam 66” — śmieje się. „Ale palenie

to muszę rzucić” — dodaje z tym samym przekonaniem, co zawsze,

i sądząc po geście myśli, że podniósł

wskazujący palec, dawno obcięty. I oto

zza moich pleców dobiega przepiękny, minorowy dwudźwięk

znajdujący rezonans w każdym zakamarku

zapchanej pamięci. Trwa to długo, ponieważ

uderzeń jest jedenaście. „Śpieszy godzinę i dziesięć minut,

chyba tę sprężynę z żyletki ma za tępą”. „Naprawiłeś go?”

„A jakoś nie było roboty, to zniosłem go ze strychu i podłubałem”.

Chyba jest dumny nad miską barszczu z proszku, choć mogę się mylić.

Naprawił zegar.

Poprawił świat.

 

PASECZKI, KRATECZKA, DESENIE

 

Sobota, dziewczyny tlenią włosy, szykują na wieczór szałowe kreacje.

Żelazo pasów cnoty i krat w oknach utlenia się powoli, czas dogląda procesów kremacji,

czasowniki, jego asysta, prześcigają się w formach.

Nic mi nie mówi znalezione w gazecie nazwisko Jacquesa Delorme'a.

Kobieta za kierownicą. Źle zaparkowała. Choć jest jeszcze wcześnie,

policjant wypisując mandat uśmiecha się obleśnie,

zapamiętuje jej twarz, przyda mu się we śnie

po służbie. Cierpliwie rżną się Murzyni w Ruandzie i Zambii,

dwaj emeryci na skwerze rozgrywają bezbłędny hetmański gambit.

 

*   *   *

 

nie idź w zycie

bez obziyranio

sie w downoś

i sukoj tam

nie popiołu

a ognia

Emil Kowalczyk, MOJA ORAWA.

 

Przyjdę. I zostanę na noc.

Co zostanie po nas rano?

Bransoletka. Gumka. Spodnie.

Ciepłe lody. Zimne ognie.

 

Przyjdą ludzie dziś nieznani.

Co zostanie po nas dla nich?

Drzazgi? Bryzgi? Łuski? Pióra?

Wosk. Ogarek. Plama. Dziura.

 

TE LUCIS ANTE TERMINUM

 

Zanim nadejdzie kres światła,

prosimy, Składaczu świata:

opraw nas w słowo jak w atłas,

zawrzyj jak mszał lub atlas.

 

Zostaw nam senne widziadła,

niech nocny przyniesie je anioł,

niech pomną się prześcieradła,

niech nasze ciała je splamią.

 

Ty, który dałeś nam życie

i który przy nim nas trzymasz,

obdarz nas śmiercią obficie,

niech wróg nasz do końca trwa przy nas.