Uchodźcy
Zgarbieni pod ciężarem, który niekiedy
jest widoczny, a niekiedy nie,
brną w błocie albo w piasku pustyni,
pochyleni, głodni,
małomówni mężczyźni w grubych kaftanach,
ubrani na wszystkie cztery pory roku,
stare kobiety o pomiętych twarzach,
niosące coś, co jest niemowlęciem, lampą
– pamiątkową – albo ostatnim bochenkiem chleba.
To może być Bośnia, dzisiaj,
Polska we wrześniu 39, Francja –
osiem miesięcy później, Turyngia w 45,
Somalia lub Afganistan, Egipt.
Zawsze jest wóz, albo przynajmniej wózek,
wypełniony skarbami (pierzyna, srebrny kubek
i szybko ulatniający się zapach domu),
samochód bez benzyny, porzucony w rowie,
koń (będzie zdradzony), śnieg, dużo śniegu,
za dużo śniegu, za dużo słońca, za dużo deszczu,
i to charakterystyczne pochylenie,
jakby w stronę innej, lepszej planety,
mającej mniej ambitnych generałów,
mniej armat, mniej śniegu, mniej wiatru,
mniej Historii (niestety, takiej planety
nie ma, jest tylko pochylenie).
Powłócząc nogami,
idą powoli, bardzo powoli
do kraju nigdzie,
do miasta nikt
nad rzeką nigdy.
How High the Moon
Oczywiście, to były
rodzinne wycieczki w lecie,
pikniki nad czarnym kanałem,
(dawniej imienia Adolfa Hitlera)
w którego wodzie jeszcze żyły raki;
na brzegu sosny karłowate i wiotkie.
Niekiedy – rzadko – barki wiozące węgiel,
jak farby dla niedzielnych malarzy,
płynęły na zachód.
Upał przebierał się jak diwa operowa:
był błękitny, różowy, czerwony,
i na koniec biały, przezroczysty.
Dyrygował nami
mój wuj, który tak lubił życie
(ale bez wzajemności).
Gdyby ktoś mi wtedy powiedział
że to jest dzieciństwo,
nie uwierzyłbym;
to były tylko godziny i dni,
niekończące się godziny,
słodkie dni czerwca
nad brzegiem kanału,
który nigdzie się nie śpieszył,
zatopiony w wilgotnych snach,
i nieśmiały młody księżyc
wyruszający samotnie
na podbój nocy.
Moje ciotki
Zawsze zajęte tym, co nazywały
praktyczną stroną życia
(teorią interesował się Platon),
po łokcie zanurzone w meblach,
w pościeli, w ogrodach kuchni i spiżarni,
nie zapominały o woreczku z lawendą,
który zamieniał szafę z bielizną w łąkę.
Praktyczna strona życia,
tak jak nieoświetlona twarz Księżyca,
nie była wolna od tajemnic;
gdy zbliżało się Boże Narodzenie
życie stawało się wyłącznie praxis
i mieszkało przez moment w korytarzach,
chroniło się w walizkach, w neseserach.
A gdy ktoś umierał, co niestety
zdarzało się nawet w naszej rodzinie,
moje ciotki zajęte były intensywnie
praktyczną stroną śmierci
i zapominały wtedy o lawendzie,
która pachniała bezinteresownie, szaleńczo,
pod ciężkim śniegiem prześcieradeł.
Spróbuj opiewać okaleczony świat
Spróbuj opiewać okaleczony świat.
Pamiętaj o długich dniach czerwca
i o poziomkach, kroplach wina rosé.
O pokrzywach, które metodycznie zarastały
opuszczone domostwa wygnanych.
Musisz opiewać okaleczony świat.
Patrzyłeś na eleganckie jachty i okręty;
jeden z nich miał przed sobą długą podróż,
na inny czekała tylko słona nicość.
Widziałeś uchodźców, którzy szli donikąd,
słyszałeś oprawców, którzy radośnie śpiewali.
Powinieneś opiewać okaleczony świat.
Pamiętaj o chwilach, kiedy byliście razem
w białym pokoju i firanka poruszyła się.
Wróć myślą do koncertu, kiedy wybuchła muzyka.
Jesienią zbierałeś żołędzie w parku
a liście wirowały nad bliznami ziemi.
Opiewaj okaleczony świat
i szare piórko, zgubione przez drozda,
i delikatne światło, które błądzi i znika
i powraca.
Ulica Józefa
Często idę ulicą Józefa, wchodzę w sny Józefa,
wciąż próbuję dociec, dokąd prowadzi
ta przedziwna ulica, która zakręca tam,
gdzie nic nie ma, i zastanawiam się, kim jestem,
przechodzień, który nie trwa długo.
Szczęście i smutek tutaj zebrane nikogo
nie zbawią, chociaż żniwo może być obfite.
Lata mijają, ja zostaję, pamięć niepewna,
na ziemi leżą niewysłuchane modlitwy,
wróble są kruchym emblematem wieczności,
deszcz jest tylko wspomnieniem, idą sylwetki
osób nieznanych, nie rzucają cienia.
Pod wieczór światło słabnie i śmierć
szybko jedzie na wozie wysokim i się śmieje.
Nie myślał o estetyce
Kiedy w latach 80. ojciec przepisywał
dla znajomych mój wiersz Jechać do Lwowa
(opowiedział mi o tym dużo, dużo później,
trochę zakłopotany) nie myślał chyba o estetyce,
o metaforach, sylabach, o głębszym znaczeniu,
tylko o mieście, które kochał i stracił, o mieście,
gdzie zostały zatrzymane, jak zakładnicy,
jego młodość, jego olśnienia, spotkania ze światem,
i zapewne uderzał w klawisze swej starej, wiernej
maszyny do pisania z taką siłą, że gdybyśmy
lepiej znali prawa zachowania energii,
potrafilibyśmy może na tej podstawie
odtworzyć przynajmniej jedną ulicę
jego pierwszego zachwytu.
Autoportret
Maj 2008, po zobaczeniu
Autoportretu Erica Fischla
Jest coraz starszy. Kostiumy zużyte. Dużo czyta, niekiedy ginie
w książkach jak Indianie w nieprzebytej dżungli. Powtarza się,
wszystko się powtarza, żółty notes w kieszeni, wielki apel muzyki.
Wieczorem podchodzi do okna w pomiętej koszuli, ziewa.
Na każdym zdjęciu wygląda nieco inaczej – twarz ojca
włamuje się do jego twarzy, lekko melancholijnej; krótka biała broda,
twierdzą przeciwnicy, oznacza zapewne kapitulację.
Oczy wpatrują się w obiektyw z nadzieją. Coraz starszy.
Lubi wodę, senne równinne rzeki i zielony ocean;
kiedy pływa, jego ciało znika w ciemnych prądach,
jakby wstępnie próbując innego sposobu istnienia.
Wiatr zabiera mu oddech, noc oddaje absolutny spokój
(jedyny absolut, jaki mamy, mówi szyderczo jego znajomy,
z którym zaciekle spiera się już od dziesięcioleci).
Jest obywatelem, myśli o swoim poranionym kraju,
o ogrodzie dzieciństwa, którego nigdy nie było.
Sporo podróżuje – kwiecień w Belgradzie, ospa niedawnej wojny,
wezbrany Dunaj wspomina beztroską młodość w Niemczech,
w maju Jerozolima, także ślady wojny, a jednak świętość
unosi się nad legendarnym miastem jak zapach magnolii.
Pytania dziennikarki wydają się dziwnie znajome.
Rośnie obcość. Zawsze to samo: wczesne śniadanie, po obiedzie
długi spacer. Powoli zamienia się w nieruchomy przedmiot.
Sny prowadzą go do podziemia, świt zręcznie uwalnia go.
Ale to przecież ja, wciąż ja, wiecznie poszukujący
i bezkształtny, to ciągle ja, każdy poranek otwiera
nowy błyszczący rozdział i nie potrafi go zakończyć, to ja
na ulicy, na dworcu, to ja słuchający płaczu dziecka, śmiechu studentów,
gwizdu szpaka, to ja ignorancji, ja niepewności, ja pragnienia,
oczekiwania i dzikiej radości, ja, który nic nie rozumiem,
odpowiadam na zaczepki, wątpię, próbuję zaczynać od nowa,
chronię się w rozmowie, w rozpaczy, w uczonej rozprawie,
w ciszy zimowego dnia, to ja znudzony, zrezygnowany,
nieszczęśliwy, arogancki, to ja zatopiony w marzeniach
jak dwunastolatek, śmiertelnie znużony jak starzec,
to ja w muzeum, nad morzem, na Rynku w Krakowie,
tęskniący za momentem, który nie chce przyjść, który się chowa
jak góry w pochmurne popołudnie, wreszcie nadchodzi
jasność, i nagle wiem wszystko, wiem, że ona nie jest mną.