Wynton Marsalis i Bostońska Orkiestra Symfoniczna pod dyrekcją Seijiego Ozawy we francuskiej stacji muzycznej „Mezzo”
Cała orkiestra w T-shirtach,
studio w ciepłych kolorach obrazów Hockneya.
Kilkanaście Byków Pabla Picassa,
każdy trochę inny – na tym polega wariacja.
Sonata to trzy klocki w kształcie budynków,
przez pierwszy przechodzą schody,
po nich melodia się wspina do drugiego tematu.
W drugim budynku jest wiele schodów,
prowadzą w różnych kierunkach,
krzyżują się – to przetworzenie.
Wstajecie rano, jecie śniadanie,
potem w południe obiad
i kolację wieczorem.
Następnego dnia to samo
i kolejnego – to jest forma.
W szkole
macie te same lekcje w każdy poniedziałek,
we wtorek inne niż w poniedziałek,
ale za tydzień we wtorek znów wtorkowe.
Wszystko następuje po sobie
w ustalonym porządku – to jest forma.
Rodzicie się,
dorastacie,
wypełniacie formę swoich ciał,
macie dzieci. A potem w tył zwrot,
dzieci was opuszczają,
umierają wasi rodzice.
A wszystko przy dźwiękach muzyki,
która staje się coraz dziksza,
choć poznaliście także dodekafonię i aleatoryzm
i nic was nie powinno zaskoczyć.
Ale ona jest dzika,
wystaje zewsząd,
zarasta wszystko.
Nawet największe
stado byków
nie umie jej przerobić.
Lato państwa P.
Z południa na północ,
ze wschodu na zachód, i tak dalej.
Właściwie w każdym kierunku. Wszystko
się przemieszcza, jedno w dzień, drugie w nocy.
Zaczęło się niewinnie,
a potem nielegalny owoc i pierwsze
pakowanie walizek. Przejście przez Morze Czerwone,
wędrówki ludów, w świetle, pod osłoną.
Go west, young man i One way ticket.
Diariusz podróżny, powieść drogi.
W końcu tanie linie –
lotnicze i kolejowe.
A oni? Siedzą ciągle na tyłku
jakby przykuci do skały – latarnie morskie,
którym odcięto prąd
za niepłacenie rachunków.
Żółtaczka typu C zagląda do nich przez okno
telewizora i wskazuje palcem wątrobę.
We wrześniu walą się jak dwie wieże,
bo ich przygniotła szkoła. Albo biegają
z pokoju do kuchni, i z powrotem,
on do niej, ona do niego. I czegoś od siebie chcą,
ale nie biorą wszystkiego,
by było po co wracać.
Potwór
Pociąg, którym wracałem
przez wielką równinę,
mówię ci, to był potwór
z napęczniałym brzuchem.
On miał leże w Puławach,
żerował w Warszawie;
dzieci go pozdrawiały,
a on je połykał.
Teraz bawią się razem
chłopcy z blokowiska,
dziewczynki z zapałkami,
eskulap z palestrą.
Rodzice im zdążyli
wrzucić po zabawce,
są chomiki w akwarium,
playStation i klaser.
Coraz starsi rodzice,
tęsknota ich trawi,
teraz oni przychodzą
pozdrawiać podróżnych.
I na zegarki patrzą
w ciemnych okularach,
i palą, i nie wiedzą,
że się już nie pali.
Aż podniesie kotwicę
lodołamacz „Smutek”.
Ruszy Letnia Szkoła
Wspólnego Języka.
Byłem tam, wiem, co mówię,
to był gruby potwór –
pociąg, którym wracałem
przez wielką równinę.
Latarnik
Wstaję rano i świat wygląda jak Heathrow, Orly albo O’Hare.
Z lewej kawka pełna tajemnic, dołem dwa wróble, po prostu,
zewsząd jerzyki, w stadach, jak fanatyczna gwardia
jakiejś niezłomnej postaci. Port lotniczy imienia Lecha Wałęsy,
Ławica albo Okęcie. Gołąb z wypełnionym wolem,
kulejący, niewinny. Szpak z żółtym ładunkiem w dziobie, przemytnik,
ta jego małpia zdolność do języków. Tempelhof, Shönefeld,
Leipzig/Halle. Słońce odbija się od białych tablic do koszykówki
i wraca do gry w obecność, nigdy nie byłem w tym dobry,
lecz czasy się zmieniają. Gdybym był kontrolerem lotów,
chodziłbym w białej koszuli i dawał poczucie bezpieczeństwa
młodym kobietom w barze, rzecz jasna po godzinach,
co też przelatują szybko, kładąc się krótkim cieniem na zatokach kawy
z wolnocłowego sklepu. Stawałbym przed panoramiczną szybą
i myślał o tym, jak mało dzisiaj zależy od talentu i pasji
pojedynczego człowieka. Latarnik, niestety,
lecz z widokami na przyszłość.
Podanie o nadgodziny
leży w dolnej szufladzie, pod naszym zdjęciem z wakacji.
Na razie odrzucone, lecz skrzętnie odnotowano, jak sądzę, że jestem gotowy.
Wielkie bezmyślne serce
Mowa jest matką, nie służącą myśli,
ale czasem jest matką tak płochą i tak żądną przygód,
że myśl prawie jej nie widuje. A jeśli już,
to nad ranem. Szelest żwiru, błysk świateł,
stłumiona salwa śmiechu. Trafiona matka wypada z samochodu
i toczy się przez podjazd strzeżony przez rzędy iglaków,
co się zdrzemnęły na służbie, podobnie jak prawa fizyki.
Szuka w torebce kluczy, znajduje szminkę,
wspina się z powrotem – prawa fizyki, obudźcie się! –
i temu cieniowi za kierownicą
dorysowuje na piersi wielkie bezmyślne
serce.
Mniszek
Z błotnistej ziemi,
którą przecinał kamienny rynsztok,
wyrastał mniszek.
Był zielony, zakwitał na żółto.
Nie mógł mieć siwej głowy,
nie miał nawet zarostu.
Sporo korzonków
po sąsiedzku,
trochę doskwierał brak pustelni.
Z ksiąg kilka atlasów,
raczej fauny niż flory,
wszystkie z biblioteki,
na własność końska nowelka.
Przeczytana późno,
ale z jakim skutkiem!
Gwiazdy i księżyc,
czerwona latarnia i niebieski kogut.
Palce słońca, które się wydobywa z zapaści.
Wszystkie światła na rynsztok!
Wiedział już mniszek, że któregoś dnia
popłynie nim, ach, popłynie
w szeroki świat.
Życie płynie wąską strużką
Życie płynie wąską strużką
pomiędzy kępami szczawiu,
omija łysą oponę, but
wołający jeść, dziurawy garnek.
Jest niebieskawe i szemrze.
Szumią zielone drzewa,
lis kopię norę za dnia
w podworskim parku. Na ławce
brat i ojciec, ramię w ramię,
dupska na oparciu,
buciory na siedzeniu.
Opowiadają, jak było.
Kto dostał większy wycisk,
kto miał ładniejszą chustę
(zwykła jednostka,
a tylu zdolnych chłopaków),
do kogo przychodziła
ładniejsza dziewczyna
z okolicznej wioski.
Wrócili,
przestała przychodzić.
Raz im mignęła, chyba ona,
nie widzieli twarzy.
Zerwali się, chcieli za nią biec,
ale nogi mieli jak z waty,
kręciło im się w głowie,
zrobiło im się niedobrze.
Położyli się spać
pod płotem,
w rowie, w krzakach.
Wszystko jedno.
Pomiędzy kępami szczawiu
lodówka z urwanymi drzwiami,
błotnik od malucha, grabie
ze złamanym trzonkiem.
Cicho, jakby się wszyscy objedli
makiełkami z wczoraj.