LATO BEZ TREŚCI
Plamistym życiem na głazach faluje trawnik.
Oko tylu nie domkniętych brzęczeń nie pilnowało nigdy.
Głosy w otwartym oknie jak zmieszana łąka
sterczą murawą i korzeniami, śpiewem i rozmową.
Głodny, otarty o mury,
karmię się promieniem słonecznej goryczy.
Ślepiec wychylony przez moje oko
zjada ciężar błękitu duży i lekki.
Dzień kołysze się na kołach głodu.
Nie zjem chrupkiej skórki chleba.
Oślepia błękit swetra dziewczęcy,
słońce, sadzawka, ośródka chleba.
Słone nic wodne, ogniste nic piasku,
nie gorzkie, nie utopione, nie czarne w spoczynku;
kamyk na skrzydłach podziemia
chłodny, śpiący – fruwam.
Niebo chwieje się na krawędzi trawy.
Pustko na zielsku, otwórz się owadzim żarłokiem.
Z chitynowych szczęk
sypie się sekunda pocięta na cząstki.
*
Bóg , budowniczy budowli, nauczyciel rozumów,
tłumacz tautologii na język przeciwności losu,
w moich oczach stawia lato bez treści:
mur drobin kurzu zlepiony światłem słów.
X X X
plotkujesz ze wspomnieniami zwinna teraźniejko
potrzaskane patyki w głowie obolałej
witaj z małego ogniska które ktoś pali za oknem
w męczącej wiośnie chodzisz w starej sukience
powietrze jak tlący się okrzyk zdziwienia
witaj czarodziejko
zapalenie pogody dużo dymu czy mnie poznajesz
dmuchnij na moje zmarszczki żegnaj zawsze czekam
nażarłbym się popiołu aż do zaduszenia
MASS MEDIA
1
Koniec filmu i krwi. Pod bandażem ekranu
twarz miliarda twarzy
goi się bladymi obrazami.
Widownia wychodzi na ulicę
jak całun wyleczony z ciała.
2
Na ekranie wiadomość, że jestem ścigany.
To jest wiadomość o wiadomości –
nie boję się, bo to nie o mnie.
Ale we własnych uszach i oczach
nie mogę być bezpieczny:
na ekranie mojej niewiedzy o sobie
ktoś inny o mnie wie.
3
Telewizor oślepił radio,
mikrofon pożarł kamerę.
Nie mam wyglądu, nie mam głosu,
nie czuję głodu.
Nagi do syta.
4
„...tyle ze sportu” – pięć miliardów ciał
wstaje z foteli
i siłą ciążenia przelewa krew do genitaliów.
Serce przełącza program –
krew odświeżona
zaznacza skokiem w mózgu nowy rekord fikcji.
5
Kultura ludowa ekranu telewizyjnego.
Posłanie pasterskie przez megafon dworcowy.
Recenzja wydawnicza Boskiej Komedii.
6
Ekrany lekko zabarwione tłumem,
wspólnota zalana światłem, indywidua
płytko zatopione. Masa zwiewna
sama sobą reguluje
kontrast, nastawia na miliard i nic
swój obraz w sobie.
PSALM ADAMA
Zza górskiego grzbietu
wychylił się obłok.
Na wietrze koziołkuje pierwszy motyl.
Już niepotrzebni pod ziemią
bogowie przeciągają się
od brzęku osy do buczenia trzmiela.
Ciepły błękit – zimno słoneczne.
Trawa zgina się pod stopą
i rozpręża.
Młody listek wybiera sobie kolor –
jeszcze zieleń nie odebrała mu nadziei.
Barwy fruwają nad przezroczystościami
rzeczy wynurzających się ze świata.
To wszystko.
W ciszy w cieple w dźwięku w chłodzie
śpiewaj śpiewaj
bo najmłodsza jest śmierć śpiewająca.
Starej śmierci nie przeżyjesz.
Pamięć – niepamięć biega wokół raju.
X X X
Z. H.
Wywleczeni na słońce, ustawieni w rzędzie. Pięciu
Żydów z Buchenwaldu.
Ten pośrodku, z mętnymi oczami i wodogłowiem,
na nogach nie ustoi, upadłby na twarz,
gdyby go nie podparto – cherlawi trzymają go pod ramiona,
a dwóch kalekich, niezdolnych nawet do tego, upozowano na skrajach.
Oczy tego na skraju po lewej
pytają spod okularów: „Co ze mną zrobicie?”
A może jest zaciekawiony aparaturą fotografa?
Chudy brzuch wypięty na krzywym kręgosłupie,
spojrzenie proste.
Ten na skraju po prawej
ma dumną głowę starego siłacza
i hardy wzrok. Gdyby nie powykręcane nogi,
byłby pyszałkowatym tragarzem.
Ten z lewej strony, podtrzymujący środkowego,
jest inteligentnie samotny, zwarty w pewności losu.
Nie chce pozować. Po prostu patrzy.
Ten z prawej strony, podtrzymujący środkowego,
podobnie nastawił się do obozowego fatum.
Ale na twarzy ma jakiś cień heroizowanej beznadziei –
to człowiek znający słowo „fatum”. Lekko uniesiona głowa
patrzy n i e t u.
Pośrodku człowiek otumaniony wodogłowiem,
ociężałe wargi, oczy płytkie. Nie wie, gdzie jest.
Przyglądam się przestrzeni między nimi.
Czy chcieliby wymknąć się sąsiedztwu? Naszej obecności?
Każdy z nich (oprócz środkowego)
chciałby u n i k n ą ć sam siebie.
Tylko imbecyl rozumie tę sytuację –
uniżony Bóg
podtrzymany z obu boków przez ludzi,
podtrzymany nie z litości, nie ze współczucia,
nawet nie wie gdzie to jest.
Bo nie wiadomo gdzie to jest.
Nisko, najniżej.
Żeby to rozumieć, nie można mieć rozumu.
Trzeba mieć niewidzące spojrzenie.
Wyobrażać sobie kim się było,
będąc imbecylem i Żydem na Ziemi
w Buchenwaldzie i tutaj, teraz.
Trzeba nie istnieć.
TREN
Każdego umarłego żałować?
Czy wtedy cokolwiek mógłbym czuć
w całym moim życiu
oprócz żalu po umarłych?
– To prawda. Właśnie ten żal.
Nawet jeśli o umarłych nie myśląc
czuję szczęście, miłość, nienawiść.
WĘDROWIEC
Znalazłem się na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich.
I właśnie w tej chwili zagubiłem się.
Kierunek dalszego marszu nie mógł się tutaj zacząć.
Ani ja nie mogłem się tutaj skończyć.
Wysoko mi było do zenitu,
a pode mną nie było jeszcze miejsca dla mnie.
Nie skupiało mnie serce,
nie słyszałem dzwonu kościoła Świętego Krzyża.
Dzielnice zbiegały się i na wylot przemyśliwały
miejsce, gdzie stałem zakłuty dalekimi jezdniami,
plama nieobecnej krwi rozlewała się jak plan miasta,
dziwny plan, nie narysowany w przestrzeni,
ale w czasie: od prehistorycznej puszczy do asfaltu.
Nikt mnie nie widział i wszyscy widzieli
widza na rogu Nowego Światu i Alej.
Podszedł do niego przyjezdny i zapytał:
„Panie szanowny, którędy na zawsze?”.
A on roześmiał się, ruszył na skos, na przełaj,
wszedł w miejskie cegły i betony,
kupił sobie któryś z najnowszych, wszechwiedzących ekranów
i dziecięcy wiatraczek, żeby czasom nie było duszno.