CZARNY ANIOŁ BIAŁY ANIOŁ
Będzie Cię prowadził biały anioł
I czarny anioł.
Biały anioł oślepiony słońcem,
Czarny anioł widzący tylko ciemność.
Droga będzie wąska jak ślad węża,
Stroma jak wieża.
Będziesz szedł przez lodowe płaszczyzny i ludne miasta.
Życie jest wielkie:
Będą sztuczne ognie,
Sztuczne szczęki,
Wino,
Popiół.
Oczywiście posiądziesz w końcu nieprzeliczone stada owiec
I tym podobne.
Będą tracili dla Ciebie głowy Mężni Cyklopi,
Zamężne furie.
Będziesz szedł po wodzie, piasku pustyń, cyrkowych aren.
Będą brawa,
Będzie trawa,
Droga wąska jak nić,
Stroma jak krzyk.
Cóż.
To by było
Właściwie wszystko.
Biały anioł,
Czarny anioł.
Czarny anioł zwiąże Ci drutem ręce.
Biały anioł podniesie miecz.
PAMIĘCI JOSIFA BRODSKIEGO
I
On umarł w styczniu, w samym środku zimy.
Rano Greenwich Village, jak co dzień,
Zwlokło się z łóżek i poszło do pracy.
Sprzedawcy gazet zajęli posterunki na rogach ulic.
I nawet na chwilę nie ustał
Pęd samochodów w zaśnieżonych arteriach miasta.
I jeśli coś wydało żałobny jęk,
To przeciążone w godzinie szczytu
Przęsła autostrad. I już niedostępny dla niego,
W błękitnej głuszy, sunął cud obłoków.
Chicago Bulls wygrali czterdziesty mecz w sezonie,
Niebieski laser błysnął Japończykom,
Europę zmroził arktyczny front –
To przede wszystkim, a daleko, w tle,
Na granicy Imperium płonęły małe, niepokorne państwa,
Grzebano zabitych, rannych wieziono do szpitali,
Co bardzo ładnie pokazywały dzienniki.
Podobnie, zresztą, jak jego ostatnie minuty wśród żywych:
Schludny dom pogrzebowy przy Morton Street,
Żona z córeczką, paplający tłum, a w trumnie on,
W brązowej marynarce, z nadaremnym łańcuszkiem w dłoni.
I nikomu nie przyszło do głowy,
Aby zatrzymać zegary, odciąć telefony,
Wylać oceany, schować księżyc,
Rozmontować słońce, bo nie będą już potrzebne.
Wieczorem Greenwich Village, jak co dzień,
Wróciło do wynajętych pokoi.
I nawet na chwilę nie ustał
Pęd samochodów w zaśnieżonych arteriach miasta.
I jeśli coś wydało żałobny jęk,
To przeciążone w godzinach szczytu
Przęsła autostrad. I już niedostępny dla niego,
W błękitnej głuszy, sunął cud obłoków.
II
Kończy się pycha rytmicznej mowy. Cała to wyprawa
Po złote runo formy zmieści się niedługo
Na niedużym kawałku krzemu. Przetrwa może
Jakaś notatka w jednotomowej encyklopedii,
Kilka zdjęć, anegdot, niektóre daty.
Okazało się, że nasz język jest jak pancerz u gadów
Czy ogon u człokokształtych małp.
Uczynił nas władcami widzialnego świata,
A teraz, niepotrzebny, zanika i powracamy
Nad rzekę krzyku, do magicznej doliny obrazów.
Bądźcie wyrozumiałe, word-processory, dla poety,
Któremu słowa były konieczne jak miłość.
III
Wdziej, Uranio, czarny tren,
Twój syn zasnął wiecznym snem.
Przyjdź Kaliope, przybądź Klio,
Niech wasz płacz otuli go.
Ty, Erato, zjaw się też,
Oto odszedł dziś twój wieszcz.
Niech wasza świetlista moc
Wzniesie go nad ziemską noc.
Niepotrzebny trawom rym,
Same sobie szumią hymn.
Nie zatęskni po nim las,
Łzą nie spłynie żaden głaz.
Cisza gór ani szept wód
Nie pochwycą jego nut.
Głuche są korony drzew
Na nasz rozpaczliwy śpiew.
W pustce galaktycznych pól
Trwa bezdomny ludzki ból.
Jedną tylko tarczę ma
Przeciw śmierci - słowa żar.
Każda strofa, każdy wers,
Strzegą znikliwego j e s t.
Tak poezji cichy głos
Nad otchłanią splata most.
I choć się nie zdarza nic
Za jej sprawą - musi żyć.
Jeśli coś ocali świat,
To ten kruchy, biały kwiat.
5 lutego 1996
HYDRANT STOI PRZY NIEMODLIŃSKIEJ
Darkowi Sośnickiemu
przeżarty rdzą, ale jakie budzi pragnienie
w tej burej pończoszce kurzu i błota.
Dwa, trzy uderzenia kantem dłoni
i po stronie strzałki AUF tryska wodospad.
Pęcherzyki światła wyskakują z siebie,
biała wrzawa zagłusza świat.
Lodowata struga zrywa mosty
między słowami, rozpuszcza duszę.
Aż dopływa się rzeką bez imienia
w dziwny czas i obce ciało.
A hydrant dalej jest i działa, zapala pamięć,
wskazując strzałką ZU słoneczne popołudnie.
DZIEŃ
Od tego trzeba zacząć: dzień.
Z pętli wypada ostatni nocny,
obwodnica milknie na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu,
wydobywa się rzeka z czyjegoś snu pod mostem – i nagle
jest.
Dnia by nie starczyło,
żeby to opisać.
Nieboskłon nasącza się blaskiem
i przelewa.
O śniegi, pióropusze pary, burze.
A ponad niebem
ile innych światów:
wściekły dzień Jowisza,
spiralny dzień Andromedy,
dobranoc.
Dzień
przeciąga się w dzień
i na nic tu godziny, tygodnie czy lata.
Grudniowa niedziela z brudną mgłą.
Niepoliczalny piątek o zachodzie hipermarketów.
I nawet najgłębsza noc jest dniem,
czarna, zwiewna, mordercza,
nieprzenikniona i cicha,
strzępy nocy, krwawe drzazgi nocy,
niespieszny śpiew światła, jasny przewodnik.
Budzić się o brzasku, zasypiać
o zmierzchu.
O równiny, błyskające pociągi, wichry.
Wczoraj było słonecznie,
dziś nad dachami przewalają się strzeliste obłoki.
Jutro rano będziemy gdzieś zupełnie indziej.
ZDANIA, KTÓRE MÓWIŁA MOJA MATKA
Ubierz coś na siebie, bo zmarzniesz.
Jak za dużo bierzesz witamin, to znowu
wychodzą ci pryszcze. Musisz jeść
pestki dyni na te swoje męskie sprawy.
Kret skończył 46 lat i dopiero teraz
ma dziecko. Nie trzeba było
kwiatów, po co sobie robisz koszta.
Przecież wiesz, jaki jest ojciec.
Idź do lekarza i powiedz, żeby cię
przebadał, tak ogólnie, na wszystko.
Zosia była taka zdolna, ale leniwa.
Bogusław Kaczyński tak pięknie mówi.
Powinieneś poczytać w Internecie
o pneumokokach. Jak zmarła sąsiadka,
to wszystko wyrzucili na śmietnik.
Kawa wypłukuje z organizmu magnez,
tak jak alkohol. Włosy ci się przerzedziły.
Tacy piękni są ci młodzi aktorzy.
Mógłbyś czasem pójść do kościoła.
Przed wojną to była bida.
W Radiu Maryja są też ciekawe audycje.
Patrzę tylko na te ściany, dwa metry
w tą, dwa metry w tamtą.
Okazuje się, że teflon jest rakotwórczy.
Jak się urodziłeś, to miałeś sinicę.
RONDO POPIEŁUSZKI
Z daleka kręci się w głowie niechlujny berberys
na wzgórku, sterczącym ku niebu jak dziewicza pierś
w marzeniach ekstremisty, który wychodzi z interny –
Rondo Reagana przy nim to wiejski klombik.
Nagrobkowy krawężnik, podsypany kostką,
otwiera się na cztery mordercze przejścia dla pieszych.
TIR wrzuca dwójkę, to samo przegubowy autobus,
a duży fiat nawet nie zmienia biegu i gna przed siebie,
rybitwy wiedzą dokąd, pewnie nad wodę.
Pierwszy wyjazd – Biedronka, drugi – Castorama,
dziewiątce odbija w lewo na ostatni przystanek przed pętlą,
a psy mają na dołek jeszcze oczko dalej.
A jak ktoś zapomniał rodzinę w Kauflandzie,
to robi kółko i zawraca. Ale musi się śpieszyć,
bo metaliczna kra skuwa o zmierzchu ulice
i pod ciosami ksenonów zwija się w embrion pamięć.