Taki czarny
Taki czarny, wiszący w ogrodzie,
w którym owoce na stole, naczynia
i parasol. Taka czarna, za oknem,
w wątpliwej dzielnicy, pośród
krzywych perspektyw. Taki śpiący,
z brodą na parapecie, mury
się gryzą i epoki. Taki młody
jest wrzesień, wszystko wokół bezbronne,
ciche a woła, wszystko oddać się
chce, niemal wychodzi z siebie,
nikt nie potrafi przyjść na gotowe,
okrężne drogi służą drobniejszym
celom, upadłe fabryki okrywa
czerń, chodniki brzęczą klawiszami
płyt, żarówki skręcone jak wąż
spoczywają na kopiach obrazów
Rondo (1)
Życie nie zacznie się od nowa.
Jest kratownica ulic brzydkiego
miasta. Gdzie wszystko zaczęło się,
gdy wszystko zostało zniszczone.
Mokre liście, obłoki benzyny,
opary oddechów. Małe
pudełka busów i kartony
żółtych krążowników startują stąd
i znaczą farwater, pożegnanie
gorszego świata. Mężczyzna mówi:
„dosyć szczegółów” i śmieje się
do siebie, bo przecież przyjechał tu
nauczać, zmieścić jak największą
ilość detali w jak najkrótszym
czasie. Miasto brzydnie z roku na rok,
pracując nad metamorfozą
rzeczywistości w oczywistość.
Mężczyzna około czterdziestki,
znudzony, przymyka oczy, bo
nic istotnego nie rzuca mu się
w oczy. Istnienie wolno wycofuje się,
mężczyzna mruczy: „życie nie
zacznie się od nowa”, nie chce
wyrazić tego dosadniej, a precyzja
kapituluje, nie ma nikogo, kto
odebrałby kapitulację, kto
podpisałby stosowny dokument.
Mężczyzna opuszcza miasto, a
szczegóły, jak oniemiali parlamentariusze,
zaczynają przygotowywać się
do nowej roli
Z pieśni wędrowca. Formy
Nie pozostaje nigdy w miejscu, w którym
się znajduje. Odnajduje w nim kogoś,
coś innego. Z innym się nie spoufala,
po części mówi przez nie, przez niego.
We śnie i na jawie wędrują nagie
formy, szklane trumienki, pylące lessem
wyżyny, lata naładowane ozonem,
klimontowy, józefowy, zarzecza,
leniwe paryże, nagie nazwy,
działania, których strony zgadzają się,
nie wiadomo – co prawda – w jaki
sposób. Obie strony teraz są jego,
i na nic się zdadzą teorie, ślady
teorii, odrzucenia, całe to piękne
bydło, całe to zamieszanie, wywołane
tylko po to, by nagość stała się bardziej
wyrazista, by nie zmieniało się coś,
co już istnieje, by materia była
w pewnym sensie starsza niż czas
Tristan. Listopad
Liście trzymają się mocno.
Psy grają w głuchy telefon.
Spotykam studentkę.
Nazywa się Inna Los.
Psy krzywe wiszące w nocy rozciągłej.
Wydobywam się z nocy.
I drzewa trzymają się ziemi.
Psy dymów zniewag śmierci.
I mijam zardzewiałe ciała. To potem.
Skrzypią rdzawe gardła.
Tak jakby chciały mówić.
Jest tyle współczucia.
Nic nie mówi że się mówi jak to się mówi.
Ląduję w innej porze.
Będę pisał pogańskie wiersze.
Odinkrustujcie flety i podskórne dzieciństwa.
Zapach papieru jest jak zapach skóry.
Ale los trzyma się mocno.
I rdzawe liście.
I drzewa też
Confessiones
Pięć żywiołów o różnych barwach
dostosowanych do pięciu jaskiń
ciemności. Pola są puste, ciche,
wodowskazy obnażone do kostek,
oszronione butelki, zapomniane święto
tulipanów i krwi. Oczy są lepsze
niż widma przedmiotów, jakie
może być miłosierdzie w odniesieniu
do fikcji? Scena obraca się wolno,
elewatory są pełne zboża, beton
nie pęka, tylko zaokrągla się i
wybrzusza, pociągi idą krajem,
odzywają się ptaki, wiosnę
rozłożono na etapy, od stycznia
do czerwca. Biedne kości Witkacego
konserwuje bagno, gdzieś za krawędzią
horyzontu, wystarczy nachylić oko;
powoli staję się jego sobowtórem,
coraz gorsza jest jakość głoszenia
jakiegokolwiek państwa, coraz
lepiej proroctwo układa się w pozór
i tajemnice pozoru rozkładają się
równo, między bruzdy, jak śnieg lub
zmielone kości: dyskretna łuna zza chmur
stoi nad ziemią, milczy mglistość,
pociągi przesuwają się bezszelestnie
na wschód, chorągiewki na lokomotywach
są zupełnie wyblakłe
W imię
Oczywiście, wszystko potoczy się własnym trybem,
wartko popłynie przez dni, prace i zdarzenia,
chodzi właściwie tylko o ten jeden gest, którego
nie sposób się wyzbyć; nie wiesz, kogo on dotyczy,
co to za nieznajoma postać zanika w coraz
węższej szczelinie, pod śnieżną czapą powiek, pod siecią
rzęs, w rozrzedzonym stawie źrenicy, w nieobecnej
wodzie, nazbyt spokojnej, by dała się zauważyć.
Teraz, bez elastycznej smyczy telefonów, druku,
ekranu, trzeciorzędnych romansów, czwartorzędnych
przyjaźni, czwartorzędowych okolic, gleb, w które
nie można wrosnąć, listów pochwalnych i nagan,
życzeń wszystkiego niepotrzebnego, kiedy nic
nie przebiega podziemnie, pod spodem, pod podszewką
myśli i chorobą ciał, nic nie może przebiegać
podskórnie, nic nie może balsamować wyznań.
Teraz można pisać: w imię znaczenia i braku
znaczenia, w imię postaci nienazwanych, w imię
powszechnie znanych imion, w imię dni, kiedy jesteś
ojcem i synem, w imię dni pozbawionych ducha,
w imię śladu, w imię liter, koniecznie ze środka
alfabetu, w imię śluz skóry, przez które duch –
nie ujawniając dalszej marszruty – się przedostaje;
tak, teraz można – i to nawet jakby od niechcenia,
pisać lekko, bez końca, w imię początku, lekkości,
w imię tego gestu, w imię pragnienia i braku
pragnienia
Mogiła
E.
Siedzieć i mówić do lustra,
bez strachów rozumieć odbicie;
im mniej myślę o twoim ciele,
tym bardziej twoje ciało mi się
narzuca. Im więcej socrealu,
tym więcej kaprealu, nie mówiąc
o feudorealu, ciągle tu żywym –
nie wiem, czy powiedzieć: niestety.
Może nie, byłem w mogile, mała
litera bywa na miejscu, czasami
bywa, jeżdżę po mieście jak szalony,
szaleństw jest więcej i jaka ulga,
już żadnych postępowych, żadnych
konserwatywnych, przecież mówili,
że nie, ale stado, stado, na nic
się zdały zabawy, zamawiania
stada, jadę tramwajem z innym
stadem, nie wiem, które straszniejsze,
myślę o twoim ciele, ale myśl
rozdziela się na twój świat i mój
brak, i jeśli spotkamy się gdzieś
poza mogiłą, poza centralnym placem,
to w miejscach odbić, rozbieżnych
podróży, pomiędzy światem i