MATKA
Z pewnością bym ją zabił, gdyby nie jej piskliwy
kłos, którym kurczowo trzymała się niezrozumiałego
życia. Deszcz padał od kilku dni i po podniesieniu
leżącej do góry dnem starej łódki, okazało się, że
woda podmyła ukryte tam mysie gniazdo. Z trójki
młodych tylko ona tuliła się jeszcze do zdechłego
rodzeństwa. Kiedy położyłem ją na dłoni, ślepo
wciskała się w ciemną ciepłość pomiędzy palcami.
Wynosząc ją poza ogrodzenie i rzucając na gliniastą
ziemię, miałem dziwną pewność, że oddaję ją matce.
AKWARIA
Jest upał, jest upał, jestem małym szkrabem, powietrze
faluje i ja wraz z powietrzem nasiąkam wilgocią,
nabrzmiewam i puchnę, zanim zdążę wstać. Jest upał,
jest upał, powietrze jest ciężkie i nad wyraz lepkie,
jak odwłoki pszczół krążących nad sadem, kiedy
wreszcie idę na poranny obchód. Jest upał, jest upał,
lecz ciało mam blade i widać dokładnie na spodzie
przedramienia siateczkę małych żyłek, czerwonych
i cienkich, lekko trzepoczących. Odnóża rozwielitek
w sklepie zoologicznym są niemal takie same. Lecz
dziś znowu zamknięte. Jest upał, jest upał, zielonkawy
zamsz wgryzł się w brudne szyby, garść tłustych
glonojadów zostawiając w tyle. Kilka rybek zdechło,
nad powierzchnią wody lśnią pękate brzuchy, nadgryzione
płetwy. Właściciel jest na gazie odkąd go pamiętam –
jednego z tysięcy osiedlowych wujków. Jest upał, jest
upał, wyobrażam sobie jak pije gdzieś nad rzeką,
zasypia i wpada w cementową otchłań. I widzę potem
trupa w podartej koszulce i nie czuję żalu, gdy idzie
na dno, a kilka dni później szlam grabiony zwinnie
z sinych ust topielca suszy się na słońcu w fantazyjny
warkocz. I nie czuję żalu, choć miałem coś dostać
(daleka rodzina?), a on jak na złość nie chciał
nigdy umrzeć. Jest upał, jest upał, jest mi całkiem
dobrze i wtedy się pojawia, gwiżdżąc coś pod nosem,
w przepoconym t-shircie i z butelką piwa. Jest upał,
jest upał, powietrze faluje, jest ciężkie i lepkie. Na zawsze
zapamiętam ochrypły skrzek papug, gdy przekręcał klucz.
NASTĘPNY
Ciała im pęczniały. Na lekcjach religii
kryli się najdalej, znikali za plecami
siedzących przed nimi, naprężali karki
i w pagórek grdyki uderzali palcem.
Gardłowa melodia była tym powodem,
który ich wykluczał. Ale to lubili – światło
się łamało na wielkich witrażach, brązowe
uda dziewczyn błyszczały na schodach.
Ktoś ich wtedy wygnał – poprzysięgli zemstę,
kiedyś tam, po latach. Niektórzy ładnie się
postarzeją, wszyscy umrą ładnie, któryś z nich
(ten chudy?) ładnie zmartwychwstanie.
PTAKI MIEJSKIE. REPRINT
Parter. Od paru dni obserwowane
ptactwo. Wszędobylskie gołębie:
nieporadność, harmider i głośne
klaskanie skrzydeł, gdy pojawia się
kawka – powściągliwy podglądacz.
Czasem w trawie buszują kosy,
jakkolwiek by to nie brzmiało
(brzmi nieźle). Często trafia się sroka,
skrzecząca na wszystko z góry.
Jest czerwiec, słychać nawet słowika.
Zniknęły gdzieś wszystkie wróble.
Może to sprawka pustułek, w które
mało kto tutaj wierzy. Poza tym
piskliwe jerzyki i nader łebskie
gawrony, wszystkożerna inteligencja.
Od pewnego czasu balkon odwiedza
bogatka. Z fotela, który przetrwał
tam remont, wydziera nitki na gniazdo.
To chyba najwyższa pora, aby przekopać
pawlacz i znaleźć książkę z dzieciństwa.
Ciekawe, czy coś tam piszą o domu.
34
Pamiętam tylko ten frapujący widok,
kiedy za Nowosolną wydostaliśmy się na wzgórek
i roztoczyła się przed nami cała panorama Łodzi.
Był to widok piekielny.
Jarosław Iwaszkiewicz, Podróże do Polski
Był to widok piekielny. Poeta dobrze pamięta
długie młodzieńcze wycieczki. Poeta, którym byłeś
w którymś z poprzednich rozdziałów, obecnie
jest martwy, martwy doskonale, mający się
niezgorzej w ciasnym grobie z liter. Wystrojony
godnie, martwy jak i oni, martwy jak my wszyscy,
patrzący na to miasto z wysokości wzgórza,
patrzący na to miasto ginące w chmurze tagów.
Jest to widok piekielny. Poeta popamięta,
gdyż stronami deszcz, stronami pogoda. Czyli
partly cloudy – jak mówił native speaker
we wczorajszej prognozie. Dziś co chwila
pada i książki są mokre, i stronami deszcz,
gdy czyta się w biegu. Wina przyzwyczajeń,
którą zrzucić trzeba na trzech panów W – Walter,
Werner & Wolfgang, dopisek GmbH, biorą
odpowiedzialność za to, że nauczyli mnie chodzić
po mieście i opłotkach, że nauczyli mnie czytać
miasto i opłotki, że nauczyli mnie pisać, miasto
i opłotki, trzymać rytm i pion. Walter, Werner,
Wolfgang (und viele andere) wytyczą marszrutę
i objaśnią wzór spisany na muszli. Labirynt
jest złotą spiralą. Miasto wzrasta jak pamięć.
Tamten głos, odległy, zamiast niknąć, cichnąć,
przybiera wciąż na sile, jest jak echo w muszli.
Umarł tamten chłopiec, umarło tamto miasto,
słychać głos w ruinach. Gdzieżeśmy to zbłądzili?
W podmiejskie antypody. To doprawdy utopia,
zaprzeczenie miejsca. Absurd, Kokovoko –
takie nadaję ci imię, bo zacnych miejscowości
nie odnajdziesz na mapach. Pamiętam z powieści
na czerpanym papierze. Kij wam w oko, wielorybnicy!
Płyńcie w inne morza odstawiać cyrk marine.
Ja biorę w pacht ten teren. Wraz z przyległościami.
Liście kukurydzy, pożółkłe i suche, są dziś ostre
jak nóż. Auto z reklamą chwilówek jedzie wzdłuż
muru cmentarza. Głos z megafonu się rwie, cyrk
przyjechał! W nocy, czyli we śnie, bo rozbili się
jak pijani, naruszając symetrię boiska. Namiot
w dwóch trzecich za autem, wozy na spalonym,
zwierzęta przy hydroforni. Przez tydzień rządził
mną werbel, klaun rozlepiał afisze z odwołanego
spektaklu, z którego pamiętam księżyc, wiszący
nad pustą parcelą jak zapomniany rekwizyt.
I moją dłoń w ojca dłoni. To nie jest moja wina.
To nie jest moja wojna, ten stan na wskroś wojenny,
wszystkie inne stany, tak może się mylić dziecko.
Denominacja, demobil, sprute pagony, banknoty,
blady fiolet i róż. Traciło się imię, nazwisko, świat cały
stawał na głowie w lunetach teodolitów. Optyka poszła
naprzód. Reszta została na miejscu, które zastawią
lustrami i już się nie odnajdziesz. Jest mgła i cztery
szperacze – po jednym na róg wieżowca – wyświetlą
w chmurach prostokąt, który poniesie cię dalej,
ku innym lądowiskom. Korzenie wybrzuszą chodnik.
Patrzysz, jak naciek na pniu powoli przebóstwia się
w hubę. Rodzi się na martwym, wykluwa się z niczego.
Jestem tu tyle czasu, że miasto się rwie do rozróby,
rwie się na zgięciu mapy. W miejscu, gdzie zbiera się
kurz, tłum wiwatuje do nocy. Otępiałe osiedle, uśpione
szumem obwodnic, nie będzie nic o tym wiedzieć.
Przyniosę wam sole trzeźwiące, zapukam do wszystkich
mieszkań. Przegoni mnie straż sąsiedzka i ogłupiałe psy.
Jestem tu ciałem obcym, jestem obcym językiem,
inną wibracją w pulsie. Spojrzeniem, które zdradza.
W parku ocalałych jogin rozłożył matę, ćwiczy.
Nieśmiałość w jego ruchach, kiedy przechodzę obok
i zaraz znikam we mgle. Ten, którego nie było.