WYCHYNIĘCIA
Kto wychynie poza ów rów, wyjrzawszy nieraz przez
Okno, na ulice, parkany, w dół, na dachy, ich spadzistość
Lub płaskość, kiedy sięganie po coś nie odbywa się w
Warunkach szybkiej wymiany, lecz raczej od niechcenia,
Ukradkiem, niejako samo przez się, niejako z musu czy nudów.
Wychynięcie to tylko konieczny skrót. A potem tylko występ,
Odstęp, fałdy i wykroty. Tło jest plamiste albo nakrapiane.
Ta twarz, ta i inne, zmięte lub zlane, niemo wrzeszczące,
Głośno wykrzywione, bez lustra, bez odbicia, doklejone jak kłaczki
Waty. Oto dowody. Puste przeręble minionego. Akustyka snów
Bez echa. Uśpiony mrok sypie się jak próchno. Język jest szpachelką,
Prześwity się odnawiają. Czemu wciąż jestem zakładnikiem
Widma, skoro znikąd nie przyszedłem, nie osuwając się też
W żaden źródlany moment? Rozwidlony. Oto niekończące się
Potknięcie. Rozmyte szyby. Zimna woda. Dławienie dniem.
Już czekają, kłapią. Zamienić się rolami, podmieniać wiecznie
Swój cień, usypiać na stojąco. Wydatkować jak najwięcej
Z tej obłej czeluści. Uchodzi chwila i to jest ta lekko
Skwaśniała już wieczność. Śnieży ostatni, widzialny fragment.
Kim jeszcze nie dane ci było być? Ofiaro oczyszczania pola,
Baranku bez łąki. W żadnej postaci nie ma tej jednej
Skrytki, pojemnej kryjówki, dzięki której jakiś przestwór mógłby
Przeze mnie teraz milczeć, bo jest głośniej tylko na zewnątrz,
W wykrojonych z blachy nocy dekoracjach, gdzie donośny
Głos powiadamia każdego o niczym. Zapomniane ubrania,
Gdzieś pochowane, prześcieradła przetarte, nie przenocuje mnie
Ten kąt, to wyjście z kanału. Takie pejzaże porasta mech,
Porasta księżycowy pył. A tu, nic tylko rozbiórka, bezład
Części, promieniejący układ pustki z niebem. A tu, tylko zrywać
Odbicie, nakładać ślad na inne ślady, gubić się tym samym
W rozejściu tropów – ta krawędź, po której pełzają syte cienie,
Chrome powidoki wzlotów, osoby żyjące sterowaniem innych.
Dwanaście godzin i żadna nienastawiona. Byłeś przedtem sypkim
Makiem, bo potem już dniało, widniała szrama na policzku
Brzasku, i dalej jakieś gołe krzaki, zaułek oślepiony murem.
Tasowanie błędnych ruchów. Scalające rozproszenia. Ten stan,
Stany też krańcowo zmienne, niezławialne w siatkę kolejnego
Skrzenia. Chcieć, nie chcieć. Żadnego znaczenia. Nieróżowiejące
Poróżnienia. Nie mieć, mieć. I najgorsze, że wszyscy chcą dalej.
Żyć dalej. I dalej wszyscy. Najgorsze, że wciąż dalej. Wszyscy
Jednak chcą, choć dalej tylko wylęg próżni. Najgorsze żyć.
TRACH
Pozostałe i przyszłe cząstki tego żarłocznego czasu
Są tylko równomiernym kołowrotem, eonem na końcu wszechświata,
Miką na skali gwiazd, którą chcesz dotknąć jak podniebienie,
Jak dotyka się ramy okna, by stwierdzić, że dalej jest wciąż to
Samo, słotne popołudnie, owe ścierpłe nic. Gdzie więc będziesz, kiedy
Nie będę się miał do czego zwrócić? Na dole garbu Afryki?
W sterowni pustyni? Na pewno innego dnia, na poddaszu wczorajszej
Godziny znów wysłupłamy się z linek, odbici przez światełka
Zapalniczek, w okularze czyjegoś zdziwienia, wizgu chaotycznej
Wymiany nowych wrażeń, by już tak w poprzek pozostać, przesypując
Z ręki do ręki mannę tego zbiegłego momentu, na tej zacienionej werandzie.
Kaprawy moment odrętwienia. Nadawcy zniknęli. Adresaci cieszą się
Rzekomą, pojedynczą uwagą. Styki są przepalone, gesty rozwidlone,
Kiedy pantonima zaczyna panować w rękawie komunikacyjnych
Wymian. Taktyczna porażka? Oblodzone piorunochrony zmieniają kąt
Pochylenia budynku i kierunki przestają się wzajem ścigać, prychając
Jak błotne pęcherzyki na powierzchni bagna, owego jedynego, faktycznego
Lustra – no cóż, popatrz przecie, by już nie powiedzieć, co jest
Najszpetniejsze na tym jedynym świecie. Gdzie bądź, tam nic,
Nicobyt rozpierający się w każdych ułamkach sekund, odliczanych
Do wyjścia w nieco łagodniejszą aurę przedwiośnia, bo chcesz już
Wiedzieć, co zostało z tych wszystkich panoramicznych planów zmarnowane,
Do szczętu zwleczone z ciała przyszłej perspektywy, przerywając ten
Antrakt jednym ruchem, odmową niemego spojrzenia w bielmo
Czekającej na konkretną odpowiedź twarzy tego człowieka, który nachodził
Cię już nieraz, byś go wysłuchał i na poczekaniu orzekł, co ma takiego
Zrobić ze swoim sproszkowanym życiem. Gorejący moment zrywania
Blokad. Letnia chwila, kiedy wszystko zaczyna się ważyć od nowa.
I jak ów rolnik, sam zostajesz w tej dolinie niewidzialnego smutku,
Wklęsły niecką przesileń nocy, co to nie przeszła nawet po świcie, gromadząc
Kwarki rozmów w jeden zastany szlam wspomnień, naocznych zniknięć
W sieni kamienicy, gdzie staliśmy skuleni i podawali sobie woreczki
Niedawnych uwag o stronach czy sposobach życia wobec tego, czego jeszcze nie
Ma, a co koroduje od wewnątrz, rozpyla jaźń, by mogła opadać jak opiłki
W szklanej fiolce, na użytek lepszego radzenia sobie z gromem poniesionych
Strat, przynajmniej na odległość, w treści opowieści o innych, zatartych
Jak dzienny ślad naiwnych wierzeń w rozszerzający się świat.
Masz teraz przed sobą już tylko proste drogi, prowadzące do wiadomego, stromego
Nigdzie, jeżącego co rusz głos w gardle, i trwałe do końca nie wiadomo
Czego nic za nic, nic za niegdysiejsze coś. Cóż więc należałoby dalej z tym
Zrobić, od czego się odwiązać, wydostać z tej plątaniny wyżów lub niżów,
Prądów czy masywów chmur, skoro to, co oznacza wyżej, zawsze prędko
Rozpościera pod tobą swoje dno, jak draśnięcie draceną, stojącą na
Rogu parapetu, kiedy firanka faluje wilgotną bryzą płowego boku wieczoru.
Mrowienie pustki. Położenie jest zmienne jak klips. Karawana jeszcze nie
Weszła na czoło konduktu. Dni odklejają się od swego filcu pory i napawają
Przenośnym krańcem. Nie słychać pukania. Domniemanie wzrasta.
Spody ani dna już tu nie istnieją. Wypala cię ziemia, drąży ból
Sfałdowanego przeciążenia. Siny tatuaż pokrywający idealnie całą połać
Tych wszystkich, gwałtownie zderzanych ze sobą odruchów, wkłuty
Mimowolnie przez te ledwo co zapamiętane lata rozłąk i zejść, wyziera
Spod najgrubszej czapy śniegu, przypomina i każe, jak zerwana kotwica,
Jak poranna mantra, że została tylko tratwa chwili, przyszpilenie
Szarym błyskiem, i dalej trzeba mieć na uwadze tylko tę byłość. Nie ma
Nieżytu w tym trachu. Kończymy się w plaśnięciu. Dłoń nieba w załomie twarzy.
PRZEGŁOS
Krzepnie wsad. Okręca się śnieg na patyku pełnym nacięć, skrzy
Rdza w oku łypiącym ze zlewu. Nawet tego nie zjadłeś, nie usunąłeś
Węgla z półek. Kiedy tam byliśmy, nie byliśmy napchani żadną miarą,
Cegły ścierały się w palcach, na schodach kwitł soczysty perz,
Z podłużnej koperty sypał się tynk zeskrobany z płaszcza dywanu.
Wychodził nam tylko plan, bez poręczy grawitował dokądś szczęk
Rozbrajanych z nici pudełek, gdzie przechowywałeś zenit
Swojego najintensywniejszego snu, a działo się to, co nas teraz
Bronuje i pływa w żelatynie. Uszy jak parasolki były składane wzdłuż.
Szafowałeś rudą, blik stygł jak odlew. Rękaw od wewnątrz nerwowo
Fatygował mrówki, studzienka stała się gniazdem dla zbłąkanego
Wróbla, tam jedliśmy po raz ostatni, gubiliśmy stogi, mydląc spieczony
Gwint. Wykonaj swój przydział, podziel na fragmenty każdą strunę
Wycia, doprowadzając się do drętwego skucia. W lornetce kica mara,
Postrzał miał dzisiaj próg, z plamy nie ubył brud. Kupujemy coraz to
Bledszy łopian, tak bliźni się to lato w tkance tego zimnego omotania,
Na brzegach chmury gnieździ się przegłos ukrytej udręki, i
Nie słychać już jej w tubce tego zbycia, nie widać innej drogi, pręga
Wystaje z dłoni dna, kupka opiłków twardnieje w świt. Tam się zgłoś,
Tutaj tylko bądź, wyprostuj się w rurze, w poprzek spień pozostały
Czas, krata rozjaśnia ci do rozpuku twarz. Inne ruletki nie ostały się
Bardziej, niż ta tarcza, która nieprzerwanie nas tnie, zatopiwszy tartak
W bieżniku opony, toczącej się w tej żrącej kwadraturze lat. Losuj.
Mamy tylko jedną ość, i obrawszy kierunek wietrznego dołu, zalegamy
Ten zbywalny krąg. Nagłe mamrotanie to razowa gleba, potrząsanie kośćmi.
NIC TYLKO POTEM
W ciemnym, zamarzniętym śniegu, właściwie jego resztkach, na skraju
Wyleniałego trawnika, już po zmroku, już zaraz, jeszcze nie wtedy, jakby dotąd,
Nie potem, choć właściwie nie tak, czyli już nigdy, na koniec lat, jak w stogu
Porzucony bat, na początku stałego przesilenia błędnika, w zawierusze
Nie większej od ziemi, już w pół kroku, nieodwrócony, przepołowiony,
Zmięty, a jednak sztywny jak termometr, nie dalej niż nigdzie, nieblisko, nie
W sam raz, jak pogięty, skłębiony drut, jakby zaszklony krzak, wystrzeliwszy
Dwakroć więcej nieskończonych wrzaw, pełnych śrutów, gwoździ i szmacianych
Mar, bez środka, bez przerwy, zatapiany zadyszką sekund, w tym marnym
Celu, przetrwawszy nic tylko to, bo tylko nic potem było tak jak kiedyś tam,
Zawsze bowiem spełzało z obręczy rzutkie mrowienie, kopanie światła nie
Ustawało, rozstrój więc bujny jak świerzb. Beczka turla się nadal, głowa to jej
Szpunt. Dyszlem dźgany na tej mordze smutku, w skosie srogim jak wyrzut,
Wychodzisz, naciskasz, otwierasz, wyjmujesz i zatrzaskujesz echu drzwi.
Hen, hen za wami nie było czego siać, dobijać do grodzi tego wrzątku. Trąbi
Wiadukt. Trzebi mżawka. Flegma śnień. Napędza cię wsteczny ruch. Zwężony
Obraz swojego odbicia to głucha fiolka, w której zatrzymany jest szary kontrast
Tego niespiesznego zbycia. Cień z wydłubanej gliny, owych tabliczek zdławionego
Czasu, ma kwaśny posmak czaszy opadającej, jak zbłąkany w komorze orbity
Radar. Poza odczuwane granice możesz więc wyjść tylko wtedy, kiedy je
Przeoczysz, przenosząc się między bagno a płot, by mieszkać zawsze na wspak, w
Kuli bez nogi, otorbiony pyłem zbaczającej drogi. I nawet, jeśli głęboko śnisz,
Przywierając do wyżarzonych twarzy bohaterów wszelkich złupień, nie wystajesz
Poza ramy tego narastającego docisku, zapętlony jak hak. Tak więc po obrzeżu, po
Dnie każdej taksonomii szarpnięć, w stałym zwarciu nie zawierania, otwartości
Tasiemcowych tąpnięć, na tym rozmagnesowanym polu, gdzie grasuje tylko
Wiązka rys, szczep krótkotrwałych ustaleń, rozedrganych bardziej niż okopcona
Igła w oku. Gruzowisko obłupanych cegieł. Rozrzucony kompost zejść. Pomór
Długi jak dach we framudze przesyłu. Wykroczenie poza kąt wiekuistego spadania.
W tym bezmiernym zapadlisku straceń, potknięć i ciśnień, prostowany przez spiralę.
GRAŃ
Syn ziemi ściętej z ust, ów galilejczyk, jakiś cyklop, jak rumianek w
Saszetce, jest echosondą promieni tak uporczywie wysyłanych w siny
Paznokieć dali, że nie wraca po koszyk nowej strawy, bo jest niepomiernie
Zmarnowanym ogniwem, jakowąś szczapą wygasłą w źrenicy tlącej
Się niczym zagrabione o świcie palenisko, kiedy huczy potok pod
Spuchniętymi palcami szukającymi na mchu kopyta północy. Tylko taki
Masz kompas w głowie, suche igły sosny pokrywają piasek leżący w
Wiecznym cieniu, ukryte pośród nagich pni dziuple są wybitym chodnikiem
W głowie, po którym tak pełzamy niemo, że żaden ślad nie może być
Porównany do śladów zabezpieczonych przez mróz, na tym podołku
Będziesz więc śnił na jawie narowistej jak lawa, we śnie pozostając do
Kolejnego zaśnięcia, bez żadnej kreski granicy w oku i uchu, słynął jak
Zachrypnięty hejnał, wygrywany przez wskazówkę coraz wolniejszego
Tchnienia, wydłubany z lepiku jak haczyk hartowany w wosku, staniesz
Naprzeciw białego prześcieradła, i wtedy będziemy razem, jak jeden mąż,
Jak ojciec z synem, w tłustej bruździe zaległszy aż po chromy brzask,
Wciągając na ten potrzaskany maszt smugę nowej barwy tych niedomkniętych,
Acz przetasowanych do cna lat. Bura była rozmowa o stykach, mętna tedy
Okrężnica wniosków, kawałkowałem każdy krok, ruch posuwisto zgięty
Rozdymał się jak cierpliwy nóż przyłożony do okiennicy warg. Klik.
Znika ekran z posterunku twego czoła, nadkrusza nas ząb wyłamany z
Wideł, porcjuje słowo coraz bardziej śliski asfalt, huśtamy się wszak nad
Parowem, w tle nie mając już żadnych burzowych chmur, wszystek grad
Rozbił się bowiem o dachy samochodów, kukułczych jaj nikomu więc nikt
Nie podrzuci, sami się bawimy, bawimy się już tak od pierwszych, zobaczonych
Krat, w piwnicy nie pomieszkuje nawet szczur, któraś z kulek będzie ci
Dana niczym porysowany wizjer, gdyż każdemu jest przyrzeczone spojrzenie
Meduzy przynajmniej jedyny raz. Owiń mnie w koc, zapleć z klamek rów,
Stany tego świata są płaskie jak kręte dno, stany tego, czym ten świat mógłby
Już dla każdego nie być, będąc bez ciebie jeszcze bardziej szybkim,
Naprężonym sznurkiem, na końcu którego węzeł mieni się mocniej niż wyciek
Jodu, gotowy pęcznieć i wchłaniać, gotowy gnieść każdą fałdę, prasując i
Korzeń i kolec, jak sztywno uniesiony pod sufitem balon. Byłem już nieraz w
Twoim wnętrzu, nurkowałem w nim zwinniej niż mewa, nawdychawszy się
Helu, na spodzie dociskającego drzwi progu, około zawsze ostatniej godziny,
W oborniku treści, i z jaźnią jak cegła szykowałem się na obrót w tej spłaszczonej
Kulisie wejścia w wartką szynę przesiadki na kraniec tego krzepnącego czasu.
Plami ten stukot. Wywraca się ta klatka zmiętych spraw, w rabunkowej masie
Pozrzucanych gniazd, nie wykosisz niczego aż do ostatka, nie zaplanujesz nawet
Zawleczki, którą można by było włożyć w przełyk tej arytmii zejść. Na dzień
Przed rozrasta się ten kabłąk sieci, w połowie czerwca, w obfitości grani, taka
Jest twoja wielorodnie żadna rola. Truskawka większa niż koryto pełne serc.
INWERSJE
To są wciąż sprawy życia, na sprawy śmierci jest już za późno, pochówek nigdy
Nie jest właściwym aktem zakończenia, praca wre, żałoba w toku wielokrotnego
Obrotu nadżera coraz większe płaty wątroby światła, nikło spływającego przez
Wykusze, które patrzą na ciebie jak na widok grząskiego śladu po
Kimś, kto ubywał, odkąd zaczął przybywać coraz śmielej na tym placku
Swojego świata. Jesteś opuszczany, na prostych pasach, przez najbliższego,
Przez ogarki lotnych chwil, które na krótko zaludniają ci, których
Przechowałeś w odległych szufladach swojej chłodni pamięci, odtajali kosmykami
Miejsca wracają w twoje rzeszoto, wypłukują się jak magnes i ewakuują
W niedosięgłe listowie tej skromnej dali, ów zakamarek wbudowany w pień.
Innego końca życia nie będzie, w dzień radosnego gwaru rozpyli cię szum
Szarego gruzu wieści, dotknie patyk podejrzenia, zeskrobie szpachla jak z szyby
Szron, przejdziesz w inny, niematerialny ton, i już bez sznurka oparcia,
Bez poręczy wózka, częstowania ogniem, rozgryzania odrodzenia się mar,
Wywoływania przypadkowych skojarzeń, w momencie wypowiadania imienia
Utraty, bez podwiązywania krzaków pomidorów do palika mogącego rzucić,
Jak nowe światło, słupek cienia w pozamgielną kadź odwidzenia tego porządku
Zamachowego koła natury, tak wykluczającej twój trop z kręgu stabilnego
Rytuału pór roku czy dnia, byś przemycał sobą suche, trzaskające w palenisku
Szczapy wodzących po zaświatach losów gwiazd, tracących innego, potykających się
O jego zanik. W pocztowej skrzynce zawsze możesz znaleźć ulotki na ten temat.
Mam teraz na palcach glinę z twego grobu, pod paznokciami igliwie z wiązanek
Pogrzebowych, niesłony pot na czole, kiedy sprzątamy te zwiędłe i wyblakłe
Resztki pożegnania, wymuszonego świadectwa odstąpienia od ciebie,
Zakrztuszeni kurzem z kontenera, do którego to wszystko wynieśliśmy. Oto amulety
Pełni. Niedaleko muru, stojących za nim upiornych bloków, których okna prześlepiają
Ten kwartał, rabują z niego ciszę, i są leniwymi otworami chłonącymi każdą
Ceremonię w poprzek snów ich właścicieli, nieustannie bliskich każdego osadzenia.
Dzieje się to w statycznym ruchu, w mielącym obrocie ziemi. Kości zostają
W gardle zdławienia, nieprzełamane wolą tchnienia, wielopusty kołowrotów
Zaniechania ledwo możliwego kołowania w polu poziomej osi dalszego koszenia. Taki
Jest gatunkowy ciężar tego drążka, unoszącego żeliwne krążki poszczególnych kadrów
Naszego żywota wspomnień, gdyż tylko pętlami owych stanów może żywić się jeszcze
Człowiek, który z pustą konewką błąka się po pustyni, podległy każdej, uwarstwionej
Fałdzie mroku, ściąganego przez garb ptaka, oznaczającego bliskie położenie jakiejś
Oazy, istotnego, w tym wypadku, obrazka, zawieszonego w ramce udaru, na gwoździu
Urojenia, gdzie pieni się soczysta zieleń krzaków i palm, i bije niemałe źródełko w tym
Sypkim skrzydle – jedynym lustrze odbijającym pustkę. Katapultowały nas
Oblężnicze machiny w sam środek ognia walki, pływaliśmy na wznak w ropnym
Strumieniu spływającym z hałdy zużytych opon, wypatrywaliśmy we śnie złocistej
Drogi zbaczającej w czarną gardziel czyjegoś oka, i nigdy nie wiedzieliśmy więcej, niż
Na początku, o tej cienkiej jak żyletka granicy. Skąd sączy się ten dookolny swąd?
Poszukuję tedy nowego miejsca na rozpięcie spłowiałego tropiku, nowych kanałów, gdzie
Mógłbym się zatrzymać na tę stałą noc, śmiechów przyciągających jak wiatraczek
Podczas upału, dachów większych od piwnic i dróg nieprowadzących zawsze tylko
Tam, na komunalną górkę, bez śmigła w uchu, z marnym ekwipunkiem stukotu
Flam oznajmiających czyjeś zejście, osunięcie, na wyciągnięcie ręki pierzchające
Gaśnięcie, kiedy wypala się więcej papierosów, kiedy jeszcze więcej zostaje popiołu, sadzy
Na parapecie serca, prochu we włosach, osadu na skroniach pulsu, dymu w komórce wizji, pyłu
Zasklepiającego przydroża. Wierć jeszcze więcej dziur, kołkami je zatykaj. Ktokolwiek
Widział, nie widział nigdy do końca, bowiem do końca nie da się, gdzie indziej niż w dół, dojść.
PĘTLE WIDM
Szkwał na języku. Piekący zręb zbełtania. Gdzieś w polu, gdzieś przy brzegu,
Gdzie mrowią zakątki spóźnionych decyzji, zarzucone na mur, jak sznury
Bieliźniane, na których wieszano najczęściej klamerki, gdyż mokre prześcieradła
Odlatywały w stronę sinych chmur, i prędzej niż później zawsze okazywało
Się żeś sam na sam ze sobą, w każdym zębie grabi było więcej życia niż na tym
Końcu kija, z którego zwisasz jak plwocina. Proste pytania wychodzą z wężyka
Oczekiwań, upał to twój szklany słój, nie ma więc na podorędziu żadnych,
Tłumaczących racji, którymi moglibyśmy się posiłkować w czasie schodzenia do
Zatoczki, niosąc wiadro pełne wysuszonych kolców, w rozharatanej smudze czasu,
Przedziale pięciu, kozłowanych nieustannie lat. Wykusz w ekranie. Przesył mapy
Dojścia w uroczysko pierzchnięć. Karty na kocu farbują dzień. Biel jest tylko na
Pasku, który trzymasz jak dachówkę. Koryto rzeki płytkie niczym garb kurantu.
Pętle widm zadzierzgają przeguby tych traconych wzejść. Charczysz od tego już
Od miesięcy, mieszkasz w szynie znużonego gradu, wypalony jak soczewka, wierzga
W tobie wrak, pospolity zaciek na ścianie dowodu istnienia niczego, niczym wodny
Znak na papierowej łódce puszczonej przed kaskadą, w ruchu cyrkla obejmującym
Szarolistny pęk wrażeń z uprawy swego ugoru dat, z których tylko jedna była
Gruchoczącym ciosem, a reszta, jak skoczny worek pcheł, przechodziła przez sito
Twego cienia, szarpiąc za nogawkę, zostawiając śluz na asfalcie, w kubiku
Wspomnień przychodziło wszak nieraz spać, i budzić się w spopielonym krzaku
Mdławego poranka, kiedy turbiny dokonywały pierwszych zmieleń, rozbudzając
Apetyt na poziomie oglądu wszelkich krawędzi, w rozpadliskach wąskich uliczek.
Mocujemy się tylko z brakiem. Trawi nas zaduch. Karmi łyżka dziegciu wyciągnięta
Z beczki miodu. Ścierniska tygodni zapadają się pod kołami poszczególnych
Planów, i łamane jak lak, wchodzą w każdą nową obietnicę, otwierając w niej
Labirynt coraz silniej symulowanych, ważkich kwestii, mających zastępować
Spartaczone oblicza, owe wnętrza niezmiennej postaci wszelkich zaniechań. Skąd
Wzięliście się, wzorzyści ludzie? Wasza miara jest konkretną marą, która rozpostarła
Się między pokładem a strzaskanym masztem rejsu w stronę zaniku. Brodzicie i
Nigdy nie odchodzicie. Płytka sfera waszych roszczeń kończy się na rogatkach
Cmentarza, w szerokim pochodzie zatroskanego żywota o każdą uncję namacalnego
Spełnienia, czyniąc z niego bezpieczny pas dla wygodnego, dalszego oddzielenia,
W trwałym podbiciu tombakiem pozycji stanu posiadania jak najwięcej, jak najmniej
Niczego innego względem geometrii gwiazd, pulsu skobla, który w skroniach
Waszych bram równomiernie dźga sutym zadowoleniem. Bądź więc do dna. Krusz
I lep. Ślepy wykop, którym idziesz codziennie, zaprowadzi cię kiedyś pod martwy
Wiatrak, na schody biegnące w jego fundamenty, i w takim rozejściu, spowolnieniu
Opuszczenia grodzi, zaczniesz się na nowo wić, niczym białko echa w otwarciu
Dłoni, bowiem na ostrzach noży i końcach łopat są nowe kolonie widzeń, a w
Naruszanych przez nie miejscach rozciąga się potylica celu, i kiedy po każdym kroku
Spada za nim niewidzialna krata, zdrętwiałe podmuchy spychają cię w stronę,
Gdzie będziesz między tępymi kantami trwał, na swym wyboju, aż do pierwszej
Łuski boi, w cemencie rdzy zatrzymany, dłubany i skrobany, bez podpórki cienia.