Share on FacebookGoogle+Tweet about this on Twitter

Jarosz,Łukasz

Zwierzę zabite

 

Zwierzę zabite. Rodzice do późna ćwiartują mięso.

Z piwnicy, gdzie na ścianach w ciszy dojrzewa pleśń,

dobiegają głuche uderzenia. Rozmokły śnieg jak utarte

jabłko, gładkie oko studni. Na dłoniach rdza, nad sosnami

obojczyk księżyca. Kotka w zębach przenosi swoje

ślepe małe, wślizguje się między deski stodoły.

 

Po nas też przychodzi włochate zwierzę, obwąchuje

i chwyta za kark. Skrada się po pajęczynach nerwów,

gnieździ w źrenicy. Przez okienko spoglądam, co robi

ojciec – wiszące jelita zapycha mięsem, kroi w kostkę i wrzuca

do parującego garnka wielkie, bordowe serce. Pod sufitem pełga

w kagańcu żarówka, w jej świetle koci język oblizuje ostrze.

 

Podróżnicy

 

Dwa walczące ze sobą węże,

splecione jak w miłosnym uścisku.

Dzieci ścigające się w kłamstwach, by dostać owoc.

Kusząca tajemnica zdrady, światła latarek

przeczesujące drzewa. Dziewczyna, która widzi,

że jej uczucie było tylko zazdrością. Ziarno rzucone kurom,

rozkołysany dzwon umarłych, silnik, co ucichł w polu.

Granica między odgłosem a nutą. Ból, jego napięty łuk

w ciele ojca, który obuchem siekiery uderza się w dłoń.

Panny krążące wokół krzesła, by złapać welon,

księżyc w lisiej czapie, łódka z ośródki chleba.

Wzniesiony w górę kielich. Serce świni.

Drżąca sierść schwytanego wilka.

Walczące ze sobą węże, splecione

jak w miłosnym uścisku.

 

Pył

 

Po raz kolejny wspomnę coś

z dzieciństwa. Miałem kilka lat,

matka zostawiała mnie pod opieką

dalekich sąsiadów. Oboje starzy,

nie pracowali. Byłem dla nich rozrywką,

moje kalekie słowa, klecone zdania wzbudzały

śmiech, obecność – radość. Pamiętam ich

poranne krzątanie, ciężki oddech

żelazka na ubraniach, chleb upitwany

tępym nożem, parujący czajnik przy

okopconym, tłustym kominie.

 

I to właśnie tam widziałem starą,

leżącą w brudnych betach kobietę,

którą się opiekowali. W wąskim łóżku

wypełnionym jej ciałem choroba stawiała

gładkie, pewne kroki, zmarszczka krajała czas.

Pamiętam, jak ją przebierali:

tak długo w objęciach swojego ciała

opadała bezwładnie na poduszki,

ociężale wisiały jej nagie, matowe piersi.

I mówili do mnie: Łukaszku, uderz babkę,

uderz. I podchodziłem, i biłem,

choć nie była to złość ani gniew.

Potem zostawiając te krzyki,

gesty, wojenki przeciw śmierci,

wybiegałem na podwórze, gdzie mamrotało

słońce, bydło ślizgało się w błocie.

A oko nieba kręciło się, wirowało

i robi to do dziś – rozciera mnie powoli

na proszek, na pył.

 

Ziemia

 

Pewnego wrześniowego dnia nie mieliśmy lekcji

i z wychowawczynią poszliśmy zbierać buraki pastewne

z pola naszego kumpla z klasy. Mieszkał z babką

(ojciec się powiesił, „matka mnie nie chciała”).

Wiózł nas ciągnikiem z przyczepą, na którą potem

wrzucaliśmy ciężkie, twarde bulwy.

Zrobiliśmy kilka kursów (więcej przy tym było

śmiechu niż pracy), a potem siedzieliśmy w ogrodzie

oparci o soczyste drzewa, gdzie dalekie słońce

mocno grzało mimo nadchodzącej jesieni.

Przyniósł nam kompot i świeżo zerwane orzechy włoskie.

Były gorzkie, farbowały na brązowo ręce.

 

Człowiek powstał z piachu. Ze skorup jest na nowo posklejany.

O tym pomyślałem dziś, gdy po latach spotkałem

tamtego kolegę. Prosił o drobne, miał pobrużdżoną twarz

od wieloletniego picia. Dałem mu pieniądze,

uśmiechnął się, podziękował i przed światłem

w otwieranym obok oknie zmrużył oczy,

w których nie było już nic.

 

 

Święto żywych

 

Już ktoś zapalił świeczkę pod pomnikiem

lotnika. Wczoraj cofnęliśmy czas.

 

Za chwilę skończę pisać, wyjmę córkę z wanny,

uśpię i wykąpię się w wodzie po niej.

 

 

Królestwo

 

Ten upał, poskręcana rzeka wyrzucająca na brzeg

owinięte roślinami zabawki i łby zarżniętych świń i krów.

Długie zęby wymyte wodą i żwirem.

 

Ten pomost, boisko, rana smarowana sadłem,

owijana chustką, by nie zobaczyli wychowawcy.

Niemy starzec wygrażający nam protezą

 

i tamten dzień – chudy, upośledzony chłopak przywarł

do siatki ogrodzenia, szarpał ją i wrzeszczał, a kumple

pękali ze śmiechu, gdy nie dał się zaciągnąć matce do domu.

 

Nie ma wybawienia. Nie ma ucieczek. (Pamiętasz tę opowieść

o bogu połykającym swoje winne czy niewinne dzieci, o wężu,

znoszącym na kamieniach jajo, z którego wychodzi

 

nagi mężczyzna – cuchnący pijaczyna bez sumienia?)

Oderwali go w końcu od siatki, ojciec zatargał do ganku.

Chłopak ślinił się. Wyglądał, jakby miał usta pełne gęsich piór.

 

Klasztor

 

Wspinaliśmy się ścieżką przy stacjach drogi krzyżowej.

Aniołek po wrzuceniu monety do jego brzucha, piszczał:

Dziękuję bardzo. Wewnątrz oglądaliśmy habity w gablotach,

ślizgaliśmy się w kapciach po posadzce. Dzień nadymał się:

słońce sunęło blisko twarzy, jakby chciało nas pochłonąć,

w jego blasku muchy dźwigały sens i brud.

 

Rozłożeni nad strumykiem jedliśmy ogórki, tłuste,

smaczne zwierzęta, nasza krew namnażała się jak wirusy

i gwiazdy. Dziadek częstował ojca papierosami, wiatr tasował

ciemny papier jego skóry, kiedy podawał mi chleb.

 

Południe. Niedługo słońce znajdzie się w tym miejscu,

co wówczas. Niedługo moja córka będzie w tym wieku,

co ja wtedy. Właśnie przed chwilą tu przyszła i mówi:

Szatan to ktoś, kto nie kocha Pana Boga, ale chce z nim być.

 

Pełnia

 

Nadchodzi burza, plamy rozjaśniające

ciepłą noc, przełęcz światła karmiąca

maciejkę i wrotycz. Na boisku nasłuchujemy

z córką: Ona – wiatru, ja – Boga bawiącego się

materią jak kamykiem. Dla komarów

jesteśmy pochodniami z krwi.

 

Rozpalam ognisko ze starych papierów –

w zeszycie uwag moich uczniów znajduję zdania:

„Przyglądał się bójce”, „Dwa razy brak katechizmu”.

Ostatnie płonące wyrazy, które udaje mi się odczytać

z gazetki świadków Jehowy, brzmią: „niewolnicy Boga”,

„na pewno umrzesz” oraz „żywi nie wiedzą nic”.