Kacper Bartczak
Wypisać się z życia: W państwie środka
Co może poeta w czasach, w których nic nie można i nikt już nie pomoże, a na pewno nie poeta, bo ten nic już nie może powiedzieć, na nic wpłynąć? A jeśli już, to tylko od siebie, z głębin tego, co doznane, przeżyte, bo krytycy nadal wymagają od nas natychmiastowego rozumienia, co nam się dzieje. Otóż, jak pokazuje Krzysztof Siwczyk, poeta może całkiem sporo. W sukurs przychodzi mu niewinność w czerpaniu z wpływów oraz awangarda, na przykład nowojorska, która ponad pół wieku temu wymyśliła, żeby wyprać sztukę z intencjonalności i dać się nieść, ewentualnie, choć nie koniecznie, nawiązując kontakt ze skutkami zaistniałych w ten sposób zniesień. Kiedyś poetyka ta była koncepcją li tylko estetyczną, ruchem ku wolności wśród przyciężkich konwulsji modernizmu, dzisiaj okazuje się idealnym domem dla kogoś, kto wie, że domu w świecie zbudowanym na naszą modłę mieć już nie może. Bo taka poetyka jest wymogiem dystansu, ba, ona sama jest dystansem – jego, by tak rzec, materializacją w słowie. Siwczyk namawia nas na nią, na wejście w nią jako i on wchodzi, sugerując, że z tego oddalenia można jednak konstruować wypowiedź, która wymknie się jałowym rozważaniom o osobistej emocji lub jej braku, czy skrywaniu, w poezji. Jednocześnie taki tom jak W państwie środka pokazuje, że wyszukana estetyka może w sposób naturalny wypowiadać się krytycznie w różnych sprawach, nie tracąc nic ze swojej siły. Siwczyk kreuje poetycką niezależność i bezużyteczność, która zawsze jednak znaczy w świecie, dając mu to, czego świat najbardziej dziś potrzebuje – herezję. A życiu dając nowe życie. I to po śmierci.
Od mniej więcej Danych dni Siwczyk ćwiczył się w dystansie. Polegało to na testowaniu, przy pomocy instrumentów niedookreślenia, takich zjawisk jak upływ codzienności, z jej rozkosznym koktajlem szczegółu i abstraktu, wzmocnionym alkoholem miłości. Skutkiem tych ćwiczeń są kolejne etapy wystrzeliwania się poza siebie. Jakkolwiek bolesne i zaskakujące dla samego artysty – tej jego części, która chce mieć jeszcze jakąś biografię – efekty te są jednak nadzwyczaj pożądane dla czytelnika. Przemyślne próby podsycania uczuć, gra w miłość i wiarę w świat, którą Siwczyk proponuje w Zdaniach z treścią, są po prostu fascynujące. Poeta może chociaż tyle: mamić i przestraszać postępującym sceptycyzmem. Jednak W państwie środka, książce będącej ciągiem dalszym smakowicie fatalnych przemian, oferta nieco się poszerza. Siwczyk proponuje tym razem ni mniej, ni więcej jak nową, poetycką religię.
Liryki otwierające tom są przejściami formalnymi, które poeta traktuje jak akcelerator języka. Tak wytworzona sztuczna przestrzeń ma być jego środowiskiem, na krótko, powiedzmy, naturalnym. Siwczyk zaczyna sestyną, pantum, zmechanizowanym kolażem. Żeby było śmieszniej, dorzuca szkielet sonetu. Następnie czytelnik trafia na kolejną formułę permutacyjną autorskiej recepty, po czym uwertura kończy się wierszem, który w ostatniej linijce grozi powtórzeniem całego siebie.
Warto przyjrzeć się tym zabiegom, ponieważ Siwczyk wyciąga z nich o wiele więcej niż większość stosujących je dzisiaj młodych twórców, umiejętnie wplatając działanie form w wymowę całego tomu. Tutaj bowiem spreparowane habitaty formalne rozpędzają nie tylko język, ale również myślenie w języku, ogląd świata. Przepuszczając wypowiedź przez swoje maszyny formalne, Siwczyk pozwala myśleniu mienić się pod różnymi kątami. Ruch zbioru wyrazów, które kończą wersy w otwierającej tom sestynie „Z końcem”, powoli obraca scenę ludzkiej wizji spraw „końcowych”, ustawiając nasz punkt widokowy tam, gdzie chce Siwczyk: po drugiej stronie życia. W tych grach wstępnych autor wykorzystuje rozmaite klasyczne konwencje – narrację, autobiografię, list, itd. – po to, by dać im wybrzmieć w połowie zdania, jak ułudzie przyjemności, której wygasanie jest rozkoszniejsze od niej samej. Jego formuły dostarczają kątów zderzenia z wyłaniającą się tematyką, która zjawia się mimochodem, nie strasząc apriorycznymi założeniami. Forma jest tu niezbędna do wejścia w „swoją” atmosferę bez katastrofy spalenia się, przynajmniej przedwczesnego. Nie jest to jednak forma tradycyjna służąca za wyraz pewnego ujęcia świata, przeczuwanej lub poszukiwanej z nim jedności; tutaj mamy do czynienia z przygodnym formatowaniem, ze zgodą na przelotną konieczność ramki. Format jest przypadkowo dobranym szablonem, obiektywnie działającym ograniczeniem, barierą, która generuje kształt wiersza, każe mu się obracać w zadanej przestrzeni.
Formaty wstępne są tylko wariacjami na temat innej granicy. Kresem ostatecznym nie jest koniec wersu czy ruch powtórzeniowy, tylko pustka niezapisanej kartki. Rama kończąca zbiór to format formatów: biel strony, którą można sycić pisaniem. Sam język jest tu wpływem, który przychodzi na fali długiego, pojemnego zdania. Finałowy poemat prozą, zatytułowany „List otwarty”, jest efektem pracy z oceanicznym pływem, językowym i artystycznym, zarówno rodzimym, jak i międzynarodowym. Wizualnie monotonny blok prozy, posłusznie przyjmujący kształt kartki, to poetyka debaty o możliwościach usprawiedliwienia życia, którą Siwczyk dziedziczy po Pascalu, Emersonie, Audenie, Ashberym i Sosnowskim. Jest to dziedzictwo żywiołowe, świeże i płodne. Poetyka ta jest przejawem nadmiaru, ekscesu poetyckiej energii, który prowadzi do bardzo nośnego spięcia z negatywną wymową wierszy. Siwczyk pisze tak, by jego sceptycyzm na każdym kroku bił się z energią swojego językowego nośnika. W ten sposób wypracowuje formułę niemożliwą, a jego wiersz żywi się sprzecznością.
Formalizm pozwala więc narratorowi Siwczyka wejść w słowo sobie i całemu zgiełkowi kultury. Do kogo jednak należy to słowo? Czyje są dziś języki poety? Bo na pewno nie jego własne. Jeśli poeta taki, jak na przykład Wojaczek, stawał się właścicielem języka w wierszach, jeśli poeci wielu tradycji poromantycznych mieli w języku odciskać swoją sygnaturę, to Siwczyk, jak Sosnowski, nie istnieje bez języka, ale jednocześnie pozostaje na zewnątrz niego. Oscylacyjny ruch jego ironii lokuje go z każdym bitem poetyckiej informacji poza jej językowym ośrodkiem, sugerując kraniec tego medium, wyglądając nicości jako przeciwieństwa jego nadmiaru. Język dla Siwczyka jest zawsze zapośredniczony, wytarty, użyty i wymaglowany już wcześniej przez różnej proweniencji sposoby mówienia, instytucje, społeczne rytuały. Rozpoczęcie pisania wiersza jest zawsze wejściem w żywioł tyleż nieunikniony, co obcy. Można w nim się rozpuszczać, ale można go też nicować, sugerować brzeg, poszukiwać pogłosów, które byłyby echem jakiejś innej możliwości bycia.
Dlaczego tak jest? Ponieważ Siwczyk jest poetą tyleż narcystycznym, co metafizycznym, poszukującym przestrzeni czystej, a języki świata są upadłe. Rozgadana, formalnie przyspieszona wypowiedź autora Zdań z treścią zasysa kakofonię rejestrów, w których częste są transakcje między językiem niskim, czasami ocierającym się o slang, a językiem instytucji, tak biurokratycznej, jak i teoretycznej. Do tego mamy jeszcze okazjonalny poetyzm. Charakterystyczne są zbitki takie jak „reglamentacja sadła” czy rozpięcie rejestrów między „ździebko zbledli” a „witalnych sił marnieniem”, czy też zestawienie „logorei” z „przećpaniem” w wierszu „Docklands”. Na podobne amplitudy natrafi czytelnik prawie w każdym utworze. Przeważająca leksyka sugeruje nasycenie tekstualnością, idiomem, nie tylko literackim, ale często urzędniczym lub naukowym. Narrator Siwczyka brzmi jak zdziecinniały doktorant nauk, które fascynują go na poziomie wybujałych, absurdalnych słowników. Pełno tu „antycypacji”, „restytucji”, „anihilacji”, „retardacji” i „dewaluacji”. Nadmiar takiego żargonu, jego wszechobecność i powtarzalność mogą razić. Jestem jednak zdania, że trzeba zjawisko to przyjąć z pobłażaniem, jak fascynację dziecka, które bez winy, wstydu i znużenia bawi się świeżo odkrytym światem dorosłych na poziomie jego obcych dźwięków.
Efektem najsilniejszym jest tu jednak zaskakująco świeża mieszanka rejestrów. Naukowiec Siwczyka zapomina się na szczęście na tyle często, że dochodzi do kolizji bardzo rześkich, w „okolicy/ którą administruje ociężałość, gnuśność i radocha”, w której można natknąć się zarówno na „kasację wszelkich herezji”, jak i na „grządki i szacuneczek”. Uwolniona wyobraźnia językowo-formalna pozwala Siwczykowi znajdować także konteksty dla zaskakująco ustawionych zdań. To jest jedna z największych zdobyczy tej poetyki: symulacja rozmowy, w której nagle dzieje się coś jakby z innej bajki. Kiedy w połowie „Listu otwartego” jakiś głos mówi „otóż, myliliśmy się co do siebie”, czytelnik ma świadomość obcowania ze zdaniem tyleż naturalnym, co rzadkim. Podobne zaskoczenie spotyka nas, gdy ten sam „List”, nagle prosi czytelnika na stronę konfidencjonalnym „pozwólcie na chwilę”. Ten głos partyjnego aparatczyka lub oficera ludowego wywiadu jest kolejnym owocnym zapożyczeniem z Sosnowskiego. Chwilami zamazanie frazy zostaje wycofane, a optyka się wyostrza i skupia na niepokojących paradoksach. Okazuje się na przykład, że „żywienie nadziei” może być rodzajem rozpadu, tym bardziej jeśli „skolonizuje was mrowie organizmów”.
Cała ta żywotność nie zmienia jednak faktu, że Siwczyk mówi językami świata upadłego, które przyswaja zawsze tylko na chwilę. Dorzecza nawadniające „państwo środka” są skażone. Wiersz jest gablotą prezentującą językowy eksponat, znalezisko ze świata nadużywania i wypłukiwania znaczeń, ze świata, który tak długo polował na „znaczenie”, aż w końcu gatunek ten niemal całkowicie wytrzebił. Za witalnością wiersza kryje się monstrum współczesnej instytucji, świata zaszeregowanego przez klasyfikacyjny, aludzki reżim urzędniczej rubryki, oraz eksces języka teorii. I chociaż Siwczyk wchodzi w te dialekty brawurowo, krusząc beton języków naturalnie inercyjnych, nie można zapominać, że to przede wszystkim świat, nie poeta, lubuje się w zmurszałych systemach komunikacyjnych, umartwiając tkankę wszystkich swoich wartości. Stąd decyzja bycia na zewnątrz: Siwczyk pokazuje, że w pewnym sensie nasz świat, nasza kultura są już od dawna martwe, że martwota zdążyła się już tu zagnieździć i przeniknąć do wszystkich dziedzin bycia. Wszystko, co żyło, zostało zmielone na pulpę ideologii: wartości, religia, a przede wszystkim samo życie. „Życie” lub „nadzieja”, o „jakich plotą kościoły, seks i reklama”, jest już tylko płytkim ideologizmem. Cała kultura pogrążona jest nieświadomie w stanie zrealizowanego nihilizmu, a to, co kultura proponowała dotąd jako wartości naczelne, jest tylko zmurszałą fasadą, „złomem interpretacji”, „kwestią nawyku”. Kłamliwość przeniknęła formy duchowości: tradycyjne religie zbratały się z mistyfikacjami podlejszego sortu i zostały skażone modelem zysku i awansu. Niekończąca się jarmarczna promocja „życia”, prowadzona niezmordowanie przez Kościoły i religie zorganizowane, zamienia życie w szybko psujący się towar. Siwczykowe nieokreśloności uniemożliwiają odróżnienie świątyń od blaszanych superrynków. Spomiędzy wersów „Państwa środka” przezierają widoki świata, w którym do kościoła jeździ się samochodem rodzinnym o bardzo pojemnym bagażniku wypakowanym zakupami. Czynności religijne i konsumpcyjne, pozornie oddzielone od siebie buforem rytuału, są oczkami jednej i tej samej sieci zajęć. Gesty religijne i konsumpcyjne są skłócone ze sobą tylko pozornie, w rzeczywistości uzupełniają się i sycą nawzajem, będąc spokrewnionymi aspektami epistemologii opartej na imperatywie docierania do esencji i absolutu. Ponieważ cały projekt jest tu oparty na wadliwych przesłankach i źle postawionych pytaniach, gest metafizyczny zaciera i pustoszy tkankę świata przemijalnego i doczesnego, który paradoksalnie mógłby być, gdyby nie pierworodny grzech platoński, areną prawdziwego życia. W miejscu spustoszenia, wyjałowionym i bezbronnym, pojawia się brak pohamowania, chroniczne nienasycenie. Zorganizowana, instytucjonalna religia metafizyczna i konsumpcja są u Siwczyka jak para oszustów: pierwszy wyrządza szkodę, drugi ją prowizorycznie naprawia. Dla Siwczyka jest to „świat skalkulowanej [czyt. wyrachowanej] nadziei” i przez jego ironię przebija obrzydzenie. Co zatem może zrobić poeta? Mówić przeciwko życiu.
Siwczyk sięga więc po radykalizm myślenia negatywnego. Najbliższą analogią, albo punktem odniesienia, jest Emil Cioran, dla którego nawet taki antagonista kultury jak Nietzsche jest śmieszny ze swoim zapałem. „Zarzucam mu jego uniesienia, a nawet żarliwość”, pisze rumuński arcysceptyk[1]. Tylko nieznajomość człowieka może zrodzić myśl o nadczłowieku, tyleż potworną, co chybioną. Dla Ciorana próby ulepszania naszego gatunku pozostają w obrębie tej samej choroby, co samo jego zaistnienie. Lekarstwem może być tylko totalne odmienienie myślenia o człowieku, życiu i śmierci, w którym następuje zniszczenie wszelkich złudzeń i absolutne wyrzeczenie się: nadziei, siebie, duchowości. Jedyną duchowością może być świadomość totalnej duchowej przegranej. Nasze życie, według Ciorana, to efekt ułomności, która w jakimś feralnym momencie zadziałała w królestwie materii nieożywionej.
Tak samo u Siwczyka. W wywiadzie udzielonym Mariuszowi Grzebalskiemu mówi on o swoim projekcie „ustawiania życia w niekorzystnym świetle”[2]. Według poety, żeby życiu pomóc, trzeba je „zażyć” z innej strony. Albo z innej przestrzeni. Żeby mówić, poeta nie może być wśród żywych. Dlatego Siwczyk, jak Wojaczek, projektuje w tomie swoje alter ego: przez samego siebie kanonizowanego kosmopolitę zaświatów. Poeta z-martwych-mówi, a z pomocą przychodzi mu jego zdrowy poetycko impuls narcystyczny. Jeśli życie potrzebuje dziś herezji, Siwczyk ma gotową heretycką propozycję: ofiarować siebie jako pewną przestrzeń przepisania stosunków życia i śmierci. I znów możemy analogii doszukać się u Ciorana, który w jednym z fragmentów wyznaje: „Moją misją jest cierpieć za wszystkich, którzy cierpią, nie wiedząc o tym. Muszę płacić za nich, odpokutować ich świadomość, dane im szczęście niewiedzy o tym, jak bardzo są nieszczęśliwi”[3].
Siwczyk lokuje swoją poezję w starej formule mówienia do kogoś, do wyselekcjonowanego słuchacza. W swoim audytorium widzi braci w nowej wierze. Nieważne, że tacy nie istnieją, że statystyczny czytelnik źle zareaguje na traktowanie hasełek w rodzaju „wiara”, „nadzieja” itd. jak zdrapki z supermarketu. „Ich” należy zaprojektować, jak swoją martwą poetycką jaźń. Stąd tak bardzo zaznaczona jest w tomie obecność form epistolarnych. Przeważnie mowa jest w nich o rzeszach nieświadomych duchowych bankrutów, których tradycyjne religie popychały tylko w kolejne stadia sprzedajności ducha. Do tych poeta mówi wprost: „wasz czas minął w markowych pawilonach artykułów wiary,/ modnych błogosławieństw i spektakularnych objawień”.
W obliczu takiej utopijnej publiki Siwczyk składa ofiarę, katapultując się poza dostępne nam życie, które stało się przykrym „błędem percepcji”. Jak Cioran Siwczyk zestawia fałsz życia z prawdą potrzaskanej materii. Z lubością odnotowuje „liche kości ptactwa, szlam i kamienie”. Jak Whitman w momencie odpływu sił witalnych polski twórca przygląda się odpadom ewolucji wypłukanym przez fale. Te, które pełzną uparcie ku skłamanej przyszłości, popełniają „duży błąd”. Sam poeta jest już gdzie indziej. Tam, gdzie życie znajduje należne mu miejsce: sanatorium, muzeum, mieliznę usianą szczątkami wraków. Tu może nastąpić rozkoszne wygasanie, stan jasności wyprany z kłamstw. Tutaj inaczej rozumie się śmierć.
„Nie wiem, jak mógłbym wam pomóc. Może powiem coś/ o sobie” – mamy też W państwie środka do czynienia z duchową autohagiografią, opisem, jak trafić do nowego o-środka myślenia o sacrum. Zaczęło się w dzieciństwie, przeczuciem nieprzynależenia, chęcią wyzucia się z marności socjotechnik, niezależnie od rodzaju ideologicznej maści. Teraz poeta spogląda wstecz na pojemnie wieloznaczny „Rozkład zabawek”. Mapy przeszłości są martwe; ta autobiografia zmierza do całkowitego katapultowania się poza Cioranowski „upadek w czas”. Zwracając się do swoich byłych jaźni, Siwczyk twierdzi, że początek wyzuwania się miał miejsce już wśród wczesnych zabaw, w piaskownicy, która z idylli dzieciństwa, z jej obietnicami przyszłości, szydzi swoim głównym rekwizytem – piachem. Reakcja była natychmiastowa: „siebie kanonizowałeś od razu”, mówi poeta.
Główną rolę w duchowej karierze Siwczyka odgrywa jednak sama poezja. Jego dziecinne niezgody na krajobrazy tekturowych ideologii brały się właściwie z własnej mgławicowości, w której jedynym wyraźnym rysem była odpowiedź na niezrozumiałe źródło pragnienia: „Przypadek bez historii. Po prostu nigdy/ nic mnie nie spotkało. Wszystko działo się poza mną./ Słyszałem jakieś nawoływania, gdzieś w oddali ktoś/ mobilizował moje sny”. To ważny moment tomu, wskazujący na być może jego kluczową problematykę. Jak działa poezja? Jak przenoszą się jej wpływy w czasie i przestrzeni, czy może poza tymi kategorycznymi domenami świadomości? Czy poezja jest zupełnie bezużyteczna? Działające z oddali, niezrozumiałe sny przychodzą nagle i „mobilizują” – czyli przepisują podmiot, stwarzając go na nowo. Czy nie mamy tu do czynienia z rodzajem nawrócenia? A co może być bardziej „użyteczne”, w sensie „bogate w konsekwencje”, od nawrócenia? Te odmieniające echa przyszły do Siwczyka z różnych stron, między innymi zza oceanu, bezpośrednio oraz za pośrednictwem Andrzeja Sosnowskiego, i to one są głównie odpowiedzialne za „wypisywanie się” z ideologii życia i przeprowadzkę „na zewnątrz”. Poeta negatywny, zanurzający się w języku pojętym jako monstrualny, wszechogarniający twór po to, by poszukiwać jego krawędzi; poeta pragnący przebywać w niedefiniowalnej przestrzeni poza mentalną matrycą przestrzeni, w aktywnej pustce czystej różnicy, w otchłannym „państwie środka”, dostępuje pozytywnego samostwórczego przemienienia. Poezja negatywna wypromieniowuje swój pozytywny awatar – podatne na wpływ, reagujące na doświadczenie estetyczne, poetyckie „ja”.
„Zrozumienie tego, czego nie ma” jest oczywiście zadaniem mistyki, w jej różnych negatywno-teologicznych odmianach. Takie też są poetyckie ambicje Siwczyka. W tomie czytamy, że poeta chce otworzyć przed swoją wirtualną kongregacją obszar doskonałości, który zaczyna się tam, gdzie „kończą mistrzowie negatywnej teologii”. A ci gdzie kończą: na niepoznawalnym? na niewyrażalnym? Siwczyk gra wszystkimi tymi tropami. Bez wdawania się w szczegółowe analizy proponowanej tu odmiany negatywności, chcę tylko zwrócić uwagę na gest, którego śmiałość jest być może wspólna dla większych obszarów współczesnej poezji polskiej. Otóż poezja dla wielu młodych – Siwczyk byłby tu jednym z najlepszych przykładów – zaczyna się tam, gdzie skończyła się, niesmacznym medialnym fiaskiem, zorganizowana religia. W tym sensie poezja Siwczyka należy do czegoś, co należy nazwać „kulturą poetycką”, a co dla niektórych z nas jest dziś zastępstwem wypalonego wraku religii.
Z mocą poezji wiąże się też najbardziej nośne pęknięcie wewnątrz „państwa środka”. Bo przecież działa tu wyraźna sprzeczność. Wydaje się, że Siwczyk rzuca nakaz wyjścia z „życia”. O życiu, w którym duchowość i komercja są po jednych, brudnych pieniądzach, najlepiej zapomnieć. Czy zatem wyjściem jest śmierć? I tak, i nie. Tak, bo Siwczyk, jak Cioran, proponuje przemyślenie tego zjawiska, zbliżenie się do niego, ewentualne odnowienie jego rozumienia. I nie, bo nie chodzi tu o samobójstwo. O co więc? Właśnie o poezję. Smutkowi, z jakim Siwczyk wizytuje świat, przeczy radość, z jaką pławi się on w przyswajanej poetyce. We wspomnianym już wywiadzie z Grzebalskim, autor „państwa” powołuje się na wolność przebywania wewnątrz wiersza, wolność, która zrywa wszelkie bariery[4]. I rzeczywiście, pod piórem Siwczyka awangardowa zasada nieskrępowanego podążania za aktem tworzenia ujawnia wielki potencjał. Wspomniałem już, jak poetyka ta staje się nowym ośrodkiem dla myśli oraz dla autokreacji. Jednak myśli biorą się nie tylko z nieruchomej substancji umysłowej. Raczej materializują się, organizują, rozpoznają wokół ruchu języka, a ten z kolei musi wykazywać żywotność, musi skądś czerpać energię. A więc: energia i, jednak, żywotność; a nawet szansa na wersje „ja”, na jego retoryczne przejawy, chwilowe zaistnienia, bo odnajdujące się myśli mogą przywoływać właściciela. Bogactwa poetyki przeczą minorowym nastrojom tematyki. Niekonsekwencja?
Nie do końca. Jak u Ciorana dogłębne przeżycie negatywności jest doświadczeniem oczyszczającym. Lektura nie prowadzi do samobójstwa, wręcz przeciwnie. Uważam, że podobnie poezja Siwczyka nie jest wymierzona przeciwko pewnej zasadzie radości i żywotności, którą chce on zastąpić zmurszałe ideologie życia. Oczywiście zastąpienie to jest karkołomne i nie do przyjęcia, przynajmniej dopóki życie kojarzone będzie z przygodami substancjalnego „ja”, którego substancja umysłowa postrzegana będzie na sposób czysty, pozajęzykowy i pozakulturowy, oraz którego bycie jest jasno oddzielone od niebycia. Poeta przemawia jako „nikt”, znikąd, z niedefiniowalnej przestrzeni, w której śmierć i życie wymieniają się między sobą inaczej.
Nie na darmo jednym ze źródeł języków tej poezji jest teoria. Chodzi tu jednak o ten jej odłam, który porzucił już krytykę i filozofię, by przejść na pozycje poezji, stając się nie narzędziem do jej rozbioru, ale jej sprzymierzeńcem, katalizatorem, paralelą jej przestrzeni. Tak więc jeśli Siwczyk sięga po narzecza teorii, to również, poza gestem ironicznym, dlatego, że zbliżyła się ona do poezji. Od mistyków po romantyków i dalej poeci i filozofowie szukali sposobów uchwycenia tego, czego uchwycić się nie da, bo jest nam zbyt bliskie. Ich pisarstwo wskazuje na przestrzeń, w której nicość może wykonać pewną pracę i w jej właśnie rytm stara się wejść Siwczyk. Czyni to, rozkręcając sam komunikat, nie spodziewając się jednak ani jego zatrzymania, ani odkrycia własnej najlepszej intencji. Poeta w dziedzinie pracy nicości do siebie już nie wraca i nie ma tu mistycznego powrotu do własnego przedwiecznego „ja”. Siwczyk nie wraca nigdzie, raczej wyobraża sobie przestrzeń ścisłej współpracy między byciem a niebyciem.
Czyniąc to, wytwarza jednak pewne ustawienie głosu, wywołuje jakieś wibracje, które wpływają na nasz ogląd świata. Tam, gdzie skończyły się wielkie poznawcze nadzieje, gdzie skończyła się religia, gdzie skończyło się „ja”, zostaje poezja. Ale właśnie zostaje, czyli jest niezbywalnym ośrodkiem bycia. Tom Siwczyka mówi wiele o naszym świecie, nie prowadząc z nim żadnej bezpośredniej rozmowy; interesując się tylko „pewnym przypadkiem w poezji”, jest jej wierny i nie zdradza jej na rzecz żadnej filozofii; i wreszcie, co najważniejsze, przynosi duchową ulgę i przeżycie duchowe, przemawiając z przestrzeni antytetycznej wobec duchowych aspiracji.
W państwie środka nie jest zabawą w estetyczne czystości. Tom ten jest próbą poszukiwania ustawień głosu oddalonego, próbą poszukiwania zewnętrzności, takiej jednak, która będzie miała swój czytelny rezonans. Jest to rezonans i zniknięcie niefundujące sobie luksusu poetyckiej separacji doskonałej.
Drugie wyjście: Centrum likwidacji szkód
Podczas lektury W państwie środka zrozumiałem, że Krzysztof Siwczyk znudził się tym, co w poezji polskiej przychodzi łatwo: wspominkami z szarości. Kaprys był to ryzykowny, bowiem wczesny aplauz krytyków szykował Siwczykowi drogę tyleż chlubną, co smutną: poety pokolenia w formule realistycznej. Ci, którzy na Siwczyku się zawiedli, pozostają głusi na krzepnący talent tego pisarza. Centrum likwidacji szkód jest kontynuacją odrzucenia rozwiązań prostych i banalnych, trwaniem przy własnych wyborach, gestem całkowitej niezależności. Siwczyk, obok Sosnowskiego, Baczewskiego, Meleckiego jest poetą niestroniącym od konsekwencji większego zjawiska w humanistyce, które można nazwać przewrotem językowym. Kondycja ta śrubuje wymagania: jak kontynuować wypowiedź poetycką po tym, gdy „podmiot”, „ekspresja”, „autentyzm”, „doświadczenie” okazały się pozycjami o wiele mniej stabilnymi, niż nam się zdawało?
Dla Siwczyka pisanie poezji po przełomie językowym jest poetyckim być albo nie być. Zmiana, w której język przestaje być narzędziem pośredniczącym, a staje się żywiołem samym w sobie, oznacza dla niego potrzebę gruntownej rewizji całej sfery duchowej. Pisanie zanurza się tu w żywiole nierozstrzygalności i polisemii, ale techniki te Siwczyk traktuje jako przepustki do sedna kryzysu reprezentacji i znaczenia. W jego diagnozie kryzys opcji realistycznej, zapowiedziany przez poetów takich jak Mallarmé, a nazwany przez poststrukturalistów, rozwija się wciąż w najlepsze, szczególnie w łonie kultur żywiących się imperatywem reprezentacji Absolutu.
Centrum likwidacji szkód jest rozwinięciem motywów, które pojawiły się W państwie środka. W nowym tomie gest estetyczny jest jednak intensywniejszy. Wzmożona jest tu gra między formą, stylistyką a krytyką kultury. Centrum czyta się jak serię winiet z fantasmagorycznego lotu wokół dziwnie znajomego miejsca. Miejscem tym jest ni mniej, ni więcej całość stworzenia. Siwczyk widzi ten region jako mocno wyeksploatowany. Jego dogmatem był dualizm ducha i materii, esencji i przygodnego atrybutu, substancji i pustki, a także pojawiająca się w konsekwencji tych dualizmów potrzeba reprezentacji substancji. Ten dualistyczny system, fundujący życie na imperatywie przedstawiania „tego, co jest”, doznał według Siwczyka czegoś w rodzaju drapieżnego skostnienia, okazując się przyczyną ruiny znaczeń. „Kultura reprezentacji” przyspieszyła, wygłodniała, znarowiła się i wyczyściła świat z sensu, redukując go do makiety, planszy, spektaklu, który nie zrealizowawszy swoich obietnic, stał się toksyczny. W Centrum Siwczyk widzi ruiny, „szrot” świata. Zostają „fiszki z istnienia”, nawet nie archiwum, raczej wybebeszony katalog. Kultura metafizyczna oraz zbudowana na niej cywilizacja konsumpcyjna stały się swoim własnym widmem, formą przemocy, koncentracyjnym obozem dla świadomości. Z jednej strony są one bowiem wydmuszką, pustym sloganem, fasadą; z drugiej natomiast skutecznie blokują i unieważniają próby wyjścia poza własny horyzont. Makieta trzyma się dobrze i więzi nas w sobie. Wśród wielopiętrowych zdań książki da się słyszeć echa katastrofy, która jest permanentną, wżartą w rzeczywistość kondycją. Raz po raz plansza mieni się upiornym aspektem, ukazując „człecze obozy”. Wśród ruin Siwczyk widzi „ludzika lego”. Ta upiorna zabawka to plastikowy manekin świata złożonego z kwadratowych klocków. Inspiracją może być tu Obóz koncentracyjny Zbigniewa Libery, praca, która pokazuje schematyzm panujący w naszych wyobrażeniach o świecie, schematyzm łatwo przedzierzgający się w koszmar. Przy pomocy takich aluzji, Siwczyk implikuje rdzenne pokrewieństwo języka metafizyki i przemocy.
Podstawowym tworzywem Centrum jest proza poetycka, która dociera do warstwy estetycznej istniejącej w tle traktatu, eseju, filozoficznej rozprawy, apokryfu. Siwczyk buduje swoją wypowiedź ze zdań, na ogół wielokrotnie złożonych, wprowadzając jednak zmiany rytmu, rozwarstwienia i rozminięcia, które pozwalają logice zdradzać swoją zależność od tego, co mniej definitywne. Zdania długie, wykładowe, Siwczyk przetyka krótszymi jednostkami, często utrzymanymi w stylu bardziej kolokwialnym. Dochodzi do zwarć, które wykrzywiają logikę w kierunku czegoś, co określiłbym jako slang kaskaderskiego wyczynu filozoficznego.
Proza Siwczyka jest monstrualna. Świadomość, którą projektuje, jest nie do końca ludzka. Autor wydobywa tę cechę poprzez kontrast z kilkoma utworami utrzymanymi w formie wersyfikacyjnej. Ten sam fantastyczny wywód, z którym mieliśmy do czynienia w prozie, okazuje się mniej zaskakiwać tam, gdzie pomaga mu formalne echo tradycji lirycznej. Demontaże logosu okazują się łatwiejsze do przyjęcia w taneczności wersu. W prozie, która brzmi, jakby czegoś dowodziła, oczekujemy przesłanek, wniosków, a przede wszystkim stałego wyobrażenia o głosie wykładowcy. Tymczasem u Siwczyka autorem wywodu jest estetyczna aktywność nieobjętego umysłu, czy raczej językowego korpusu, która ujawnia się jako pierwotniejszy zaczyn ruchu logicznego. Prozatorskie akapity Siwczyka są ostateczną perwersją języka. W ich formacie katalizują się zdania, których sam pochód, odmawiający czytelnikowi jakichkolwiek portów przeznaczenia, jest „inwazją w epicentrum mowy”. To jest ten „konwój” – o którym myślał inny poeta przewrotu językowego – który nic nie ewakuuje, nic nie przewozi, nie ma celu. Siwczyk podąża za tymi, którzy sugerują wyjście z logosu i wejście w strumień pisania.
Nie ma ciała – spełniając ambicje poetów symbolistycznych, Siwczyk wykorzenia zmysły. Nie ma głosu, nie ma podmiotu; język chce być tu wszystkim, ale oczywiście każde „wszystko” musi się otrzeć o swoje „nic”. Mnożą się motywy pustki i zniknięcia. Ktoś nam tu mówi: spróbujcie innego lekarstwa, przestańcie jechać na kliszach substancji, przemyślcie od nowa sens „stworzenia”. Wejście w żywioł pisania okazuje się tu być w sposób konieczny powiązane z teologią i eschatologią. Jeśli „pismo” wnika w logos i go dezintegruje, jeśli logos naprawdę zanika, to „pismo” niesie ze sobą zamienniki zarówno pytań, jak i odpowiedzi metafizycznych, staje się nową metafizyką, zamianą horyzontu. Starający się krążyć nad jak najszerzej pojętą kondycją ludzką, język zaczyna pytać o sens „Przyjścia”, „Wcielenia”, o granicę bycia i niebycia, jednocześnie granicę tę przesuwając, a raczej zamazując. W tekście znajdujemy toposy religijne, jednak ich przynależność do krajobrazu ruin i makiet sugeruje wyczerpanie dotychczasowej religijności. Aktywizując przestrzeń pisania, przestrzeń „inskrypcji”, Siwczyk poszukuje innej zasady „stwórczej”, która gdyby iść jej śladem, chciałaby nas wyprowadzić poza podziały tradycyjnej metafizyki.
Tom ten spotka się z zarzutami niedoskonałości języka poetyckiego. Spójny i konsekwentny ma w sobie sporą dawkę monotonii, eksplozje elokwencji poddane są temu samemu rytmowi, dominują określniki rzeczowników, zdania przydawkowe. Rzecz jednak w tym, że Siwczyk nie pisze już „poezji”. Raczej uprawia pewną czynność pisarską, która żyje z wykorzystywania tworzyw obcych. Bloki tej prozy mają cechy przedmiotów estetycznych, instalacji posklejanych z rodziny dyskursów pokrewnych. Tak jak w przypadku tomu W państwie środka Siwczyk żywi się językami zastanymi, dokonując ich stylizacji i reorganizacji, czasami przemieszania. Te prozy kojarzą mi się ze sztukami plastycznymi, z przedmiotem wystawowym, z audioinstalacją.
Paradoksalnie uroda tych utworów tkwi nie w języku, a w delirycznej malowniczości. Teksty Siwczyka emanują tajemniczym światłem, które unieważnia argument i w którym możemy się pochylić nad marnością naszej duchowej psychodramy. Pobyć trochę w blasku innego wyjścia.
Niewygodna bezcielesność poezji
Poezja Siwczyka z ostatnich lat należy do pisarstwa postteoretycznego. Chodzi mi o pewną relację między literaturą a teorią. Nie jest to już relacja narzędzia badania do przedmiotu badania, relacja eksplikacyjna. Niezależnie od tego, jakie lektury teoretyczne kryją się za wybujałymi konstrukcjami Siwczyka – m.in. Barthes, Derrida, Cioran, Markowski – nie stanowią one (tylko) zaplecza pojęciowego, ale są tekstem paralelnym, z którego pochodzi inspiracja wyobraźni, pewien system metafor, tropów, gestów. Tym samym zmienia się rola zaawansowanych formacji krytycznych: nie są już one żadną metodą, szablonem, zbiorem narzędzi. Teksty Siwczyka nie podlegają „dekonstrukcji” (na przykład), ponieważ są one produktem świadomości, która szeroki argument dekonstrukcyjny (na przykład) już w sobie przeżyła, przetrawiła, wchłonęła. Teoria staje się poetyką, ruchem w dziedzinie estetyki, który znosi podział na czystą obiektywną, niezaangażowaną, ba, może nawet naukową, myśl „teoretyczną”, i na estetyczny performance, poetykę, sztukę. Bez wdawania się w ocenę tego zatarcia rozróżnień, jego zasadności, przemawiającej za nim argumentacji, chciałbym zakończyć moje rozważania o poezji Siwczyka komentarzem na temat wybranego obszaru konsekwencji tych nałożeń. Obszarem tym jest cielesność.
Opisywany przez poststrukturalistów żywioł pisma nie posiada swojego wydarzenia autonomicznego. Charakterystyczny i centralny jest tu przypadek dekonstrukcji, która, jak wiadomo, przynajmniej w swojej postaci właściwej, tj. Derridiańskiej, „żyje” z innych tekstów, w które wchodzi, wnika, z którymi prowadzi pozornie wydawałoby się marginalne dyskusje. Jak dobitnie pokazał Michał Paweł Markowski, posługując się dyskusjami rozlicznych komentatorów Derridy, jego „dekonstrukcja”, nie jest żadną jednolitą metodą, tylko elastycznym, niejednolitym, działaniem performatywnym, zawsze poszukującym swojego stylu i dziejącym się w „przestrzeni lektury”, czyli w przestrzeni udostępnionej przez tekst „gospodarza”[5].
W poezji Siwczyka ta sama zasada realizuje się przez radykalne wniknięcie tekstu wiersza w narzecza i idiomy kultury, albo samej teorii. Jak sygnalizowałem powyżej, jego „wiersz” jest rodzajem wystawy, gabloty, w której oglądać można, niczym eksponaty, nomenklatury metafizycznego zużycia i nadużycia. Jeśli Siwczyk projektuje swoje zaświaty i nicości, to przede wszystkim na zasadzie nicowania języków istniejących, bezpośrednio dostępnych, danych z całym bagażem ich nierozwiązywalnych, potęgujących się problemów. Jest to gest estetyczny, a zarazem krytyczny. Siwczykowe przebieganie terenów zajętych przez języki bankrutującej metafizyki pozwala mu wydobyć na światło dzienne zazwyczaj ukryte spiski i paradoksy tych języków, takie na przykład, jak ścisłe współdziałanie, przynajmniej na obszarze kultury polskiej, skompromitowanej religii instytucjonalnej, z jej arsenałem martwych rytuałów, oraz znarowionej konsumpcji. Jak starałem się pokazać wcześniej, Siwczykowi udaje się unaocznić dziwaczne współistnienie późnych, wyczerpanych form światopoglądu religijnego z ich mantrą o prawdziwszych od doczesności zaświatach oraz głodu kupowania i posiadania przedmiotów. Dziwaczne, a może raczej konieczne, będące logiczną konsekwencją nieuświadomionego nihilizmu, strachu przed życiem, pokurczonej przesądności, zaściankowości, zwyczajnego nieuctwa, wszystkich atawizmów świadomości swobodnie buszujących w łonie kultury naszego kraju.
Strategia pisarska Siwczyka, jak pewnie każda, ma też jednak swoją cenę. Jak już widzieliśmy, poeta balansuje na granicy wyznaczonej, z jednej strony, przez żywotność i energetyczność swojej techniki, która pochodzi z czystej fascynacji demontażem języków oraz z energii drzemiącej w samym eksperymencie estetycznym polegającym na zanurzeniu się w pisaniu. Z drugiej strony tej niewyraźnej granicy istnieją dwa czynniki niebezpieczne, które wprowadzają w tekst Siwczyka element ryzyka jak zawsze, a jakże, interesujący, ale stanowiący też zasadniczą niemożność całej jego poetyki. Czynniki te to, po pierwsze, martwota odwiedzanych obszarów, niebezpieczeństwo ich toksyczności; po drugie zaś, ograniczenie istniejące w poststrukturalnej teorii tekstualnej, którą pisarstwo Siwczyka wykorzystuje jako paliwo.
Natomiast samym przedmiotem, czy nawet tematem, owej niemożności jest kondycja ciała. Ciało w poezji Siwczyka zostaje wydane na ofiarę, pozostaje więźniem obumarłych form świadomości, jest umartwione, ale ostatecznie też odrzucone w geście tyleż dramatycznym, co wyniosłym. Poeta języka wypiera się ciała, pozostawiając je w królestwie mamideł, samemu zdążając ku tekstualnej bezpostaciowości. O ile Siwczyk jest w stanie przeciwdziałać inercji świadomości, o ile sama energia jego tekstu tworzy rezerwat nowej duchowości, o tyle ciała z metafizycznej pożogi nie udaje się tu wynieść, a jeśli tak, to za późno, kiedy jest już martwe. Można powiedzieć więcej: przenikając idiom kultury absolutyzującej, Siwczyk nie znajduje w sobie obrony przed jej katastrofalną pomyłką w sprawie cielesności.
Zarówno W państwie środka, jak i Centrum likwidacji szkód starają się projektować, jak już zaznaczałem kilkakrotnie, pewien obszar oscylacji wymykający się twardemu podziałowi ontologicznemu na byt i niebyt. Poeta doszukuje się możliwości takiego obszaru w ośrodkach pozamaterialnych, językowych, przy czym język sam jest tu tyleż wszechogarniający i wszechmocny – bo wszystko determinuje i przenika – co rozpadliwy, raz po raz rozstrzeliwany przez nicość, która go funduje i neguje jednocześnie. Przestrzeń ta jest jednak u Siwczyka poszukiwana poza królestwem materii; materia należy tu do królestwa „życia” postrzeganego po staremu, na zasadzie orzeczeń referencyjnych i tym samym należy do sfery sentymentalno-naiwnej, która jest właśnie obiektem krytyki. W obydwu tomach materia występuje jako pomyłka, siedlisko śmierci, mnożą się odniesienia do procesów gnilnych, które są tylko następstwem, oczywistą kontynuacją, inną stroną niesłusznie sławionych sił witalnych. Materia, ciało, przyrost życia, rozmnażanie, czynności prokreacyjne – wszystkie te dziedziny stapiają się w dość żałosny obraz, którego nie zdołały uratować wszelakiej maści teodycee, ikonografie, teologie i ideologie życia. Sprawy mają się źle: „Flora tnie po nocy padlinę, w atmosferze wzajemnych wyrzeczeń kopuluje fauna”, czytamy w Centrum.
Dlatego poeta „wyjścia” żegna się z ciałem. W państwie środka działają siły niematerialne, które z ciała się wyzwoliły, wyzuły, pozostawiając je z tyłu niczym zużyty pojemnik, zrzuconą epidermę. Ciało trafia do kostnicy, sanatorium, na wieczną plażę, w miejsca wygasania. Cały tom zaczyna się mówieniem spoza ciała, które leży martwe na stole operacyjnym albo na metalowej tacy w kostnicy przygotowane do mycia. U Siwczyka ciało jest najbardziej sobą, kiedy jest trupem. „Życie” – dla którego i tak należałoby znaleźć inne słowo – jest gdzie indziej. Siwczyk operuje czasem tym samym szokującym odkryciem cielesności zakłamanej przez kulturę, które działa w pewnych przedsięwzięciach Katarzyny Kozyry. Jak ona Siwczyk obnaża starość. Pokazuje nam ją w tytułowym wierszu tomu, gdzie cielesna starość urasta do podwyższonej świadomości, pozbawionej złudzeń jasności widzenia. W takich właśnie wierszach jak „W państwie środka” ukazuje się wieloznaczność poczynań Siwczyka. Zbudowana tu świadomość i odsłonięcie ciała starości demaskuje płytką kulturę medialną, która starość, jako artykuł trudny do sprzedania, albo usuwa z pola widzenia, albo przekłamuje. Z drugiej jednak strony, twory pojawiające się w tym wierszu są już eksponatem przeszłości, są „suszone”, „obciągnięte skórą”, poddane sterylizacji. Siwczyk nie zbliża się do starości po to, żeby odmłodzić nasze spojrzenie na ciało poprzez wyzwolenie go z medialnego kłamstwa. Oddaje mu pewien szacunek, ale jako atrybutowi ery już zmierzchającej. Pokazuje też, że do ciała, nawet odpowiednio już przygotowanego do roli eksponatu, podchodzić należy z ostrożnością. Ożywione spojrzeniem wiersza stare ciało kobiece niepostrzeżenie się ożywia, doznając szokującego wspomnienia swojej seksualności: „Zmurszała kobieta pyta, jak to się nazywa w waszym języku./ W państwie jej środka rodzi się właśnie/ terminalna młodość”. Pod działaniem wiersza ciało doznaje ostatniej konwulsji, refleksu. Jednak w świecie opisanym przez Siwczyka nie jest to wydarzenie pożądane, szczęśliwe. Nie mamy tu do czynienia z triumfem cielesności nad śmiercią. Starczy rozkwit jest tu dziwną anomalią, sugerującą nadmierną bliskość tematu, bezpośredniość doznania. Szok estetyczny jest zbyt wielki, ale jednocześnie nie jest on obliczony na wstrząs, który pozwoliłby nam na powrót do świata materii. Siwczykowi chodzi o uwolnienie się od całej problematyki. „Terminalna młodość” puszczająca soki w starym ciele jest wybrykiem, nieprzyjemnym podkreśleniem porażki ciała, jego podatności na gnicie, a nie symbolem zwycięstwa życia. Siwczyk widzi starość jako karykaturę młodości, kpinę z życia ucieleśnionego w ogóle. Młodość zawsze jest „terminalna”: to jej biomechanika produkuje starość, a więc rozpad i gnicie, jest zatem w zmowie z bólem, niczym nieusprawiedliwionym cierpieniem; starość i młodość to tylko ponury żart pomylonej biologii. Nie sądzę oczywiście, żeby Siwczyk przejawiał tu jakąś nadwrażliwą estetyczną hipokryzję. Od cyklu młodość-seksualność-starość-gnicie nie chce się on uwolnić dlatego, że cykl ten ma w sobie coś „odrażającego”. Obrzydzenie wobec starego ciała jest raczej domeną i produktem ogłupiałej kultury medialnej. U Siwczyka działa inne obrzydzenie: do samej powtarzalności cyklu – to z niej należy zrezygnować.
W Centrum likwidacji szkód sytuacja ciała nie podlega żadnej zmianie. Miejsce akcji wydaje się nieco przesunięte ku muzeum, planszy, makiecie, mdłej akwareli, ale to są te same plany i pola pożegnalne, które dominowały w poprzednim tomie. Obrazki podsuwane nam tutaj powstają z nałożenia retoryki apokaliptycznej i koszmaru historii: „Idziesz w piknikowym korowodzie wprost pod bramę łaźni, prosto w aromatyczną mgłę, i wracasz oczyszczony bez mała, z niejasnym wspomnieniem swojego ciała, jakiejś zbędnej przybudówki kostnej wieży”. We fragmencie zaczynającym się od słów „mało deklaratywny kurs” okazuje się, iż często trudnym do zidentyfikowania adresatem „dyskursów” w tomie jest, lub może bywać, właśnie ciało. Pod koniec tego przebiegu Siwczyk wykorzystuje homonimiczne nałożenie się wyrazu „ciało” z kolokwializmem „ciao”. Samo słowo oznaczające cielesność czyni tej sfery gest pożegnalny. Ciało zawsze będzie tylko „kostną wieżą ”, czyli mineralnym związkiem, który zmierza ku finalnej rozsypce. Należy o nim zapomnieć, z niego się wyzuć, przestać wiązać z nim jakąkolwiek nadzieję, ujrzeć je jako złudzenie.
Dlaczego tak się dzieje? Co poezja Siwczyka musi myśleć o ciele, żeby starać się od niego tak mocno oddalić? Na czym polega rozczarowanie ciałem, a właściwie do kogo ono należy, skąd pochodzi? Można tu ponownie podejrzewać samą kulturę medialno-konsumpcyjną, w obrębie której idiomu Siwczyk tak często się porusza. Jednak tę ewentualność odrzuciliśmy już wcześniej. W przeciwieństwie do ogłupiałych mediów Siwczyk oczywiście ciała się nie wstydzi. Druga, bardziej zajmująca i godna uwagi możliwość dotyczy uwikłania tekstu Siwczyka w niepodlegający jasnym rozgraniczeniom, niedający się do końca zmierzyć, związek z krytykowanym przez niego tekstem metafizyki: jej obrazowaniem, strukturą myślenia, metaforyką.
Metafizyka zachodnia żywi odrazę do ciała od tak dawna, i tekst tej odrazy jest tak nawarstwiony, iż nie sądzę, żebym był tu w stanie choćby dotknąć tego obszaru, tej historii jednej z największych katastrof w dziejach Zachodu. Trzeba powiedzieć tylko tyle: liczne zbiory dualizmów należących do konstrukcyjnego rdzenia metafizyki – esencja/przejaw, substancja/atrybut, teoria/praktyka, duch/materia, myśl/ciało – lokują cielesność konsekwentnie po stronie przegranej, nieważnej, gorszej, skazanej na dominację przez bezcieleśnie postrzeganą umysłowość. No tak, to jest truizm powszechnie znany, ale czy nie powiedziano tu już wielokrotnie, że Siwczyk projektuje poetycką fantazję spekulującą na temat możliwości wyjścia z myślenia metafizycznego? Dlaczego więc wydaje się powielać stanowisko metafizyki wobec ciała? Jest oczywiście pewna różnica: kultura metafizyczna, potępiając ciało, musi jednak z niego korzystać. To ono staje się podstawowym narzędziem ideologii przyrostu „życia”. Ciało w metafizyce opartej na idei odnoszenia świata do pozaświatowego absolutu jest niemym niewolnikiem: nie ma nic do powiedzenia, nie może być nośnikiem znaczeń, jest tylko urządzeniem reprodukcyjnym. To dyskursy zewnętrzne, bezcielesne, „intelektualne i duchowe”, mówią ciału w naszej kulturze, po co i na co ono jest. Ustawione zewnętrznie wobec ciała, definiują ex cathedra, co i kiedy jest w nim żywe, kolonizują je i traktują jak farmę. Siwczyk, przeciwnie, wydawałoby się, że nie chce kontynuować tego ohydnego procederu. A jednak wszystko, co poeta może dla ciała uczynić, to wyjąwszy je spod władania metafizyki, wysłać na odpoczynek, do sanatorium, domu spokojnej, muzealnej starości, gdzie również nie ma ono swojego języka i jest widziane w fazach wygasania, gnicia, rozpuszczenia przez dyseminacyjny przepływ językowy.
W wyjściowym fragmencie Centrum nie da się określić, jakiej proweniencji jest makabryczne, mające w sobie coś z obozowej traumy, pozbycie się ciała: z jednej strony, następuje tu krytyka metafizyki każącej upatrywać duchowości poza ciałem; z drugiej jednak, tekst tomu sam zmierza usilnie do takiego wyzbycia się. Obrazowanie i metaforyka starej metafizyki działa tu jako szkic i matryca dla nowego gestu, w którym ciała pozbyć się należy już nie dla dobra ducha, a dla dobra tekstu właśnie. W tym samym kawałku, rozpoczynającym bezcielesny odlot całego tomu, dowiadujemy się, że oto jesteśmy w przestrzeni, w której „jest tylko duch przypływów i odpływów i nareszcie brak jest perspektywą”. Czy „przypływy i odpływy” sygnalizują tu rytm energii? Czy jest to energia „życiowa”, czy też energia „pisma” i „tekstu”, czy chodzi tu, do czego ja bym się skłaniał, o intertekstualne zdanie się na nośność cytatu, językowego oceanu, z jego bezcelowym i bezpostaciowym przenikaniem i fundowaniem każdej świadomości? W każdym razie przestrzeń ta jest całkiem bezcielesna i to pozbycie się ciała jest też pozbyciem się całej traumy i koszmaru kultury, której jedyną receptą na ciało była dość potworna dialektyka między jego przemijalnością a wiecznością czegoś nazywanego duszą. Nareszcie „brak jest perspektywą”. Pismo/pisanie wychodzi poza tę dialektykę, obchodzi ją. A jednak, przy tym manewrze, według mnie, nadal jest tą dialektyką zainfekowane.
Otóż na autonomię ciała nie ma miejsca nie tylko w obrębie opisu metafizycznego, ale też w tekście filozofii i teorii poststrukturalnej. Tu wszystko jest pismem i pisaniem, świat jest systemem wymieniających się i pochwyconych w różnicową sieć znaków, odniesień, zdaniowych labiryntów. Ciało w najlepszym razie może być tylko zespołem tekstualnych symboli, siedliskiem politycznego sporu, swoim seksualnym oprzyrządowaniem może dostarczać materiału do metaforyzowania niespożytej proliferacji pisma. Świat teorii jest światem radykalnej hermeneutyki tekstualnej, w której znaczenie ma tylko to, co podlega interpretacji, jest wymienialne na język. Cały dyskurs o strukturze znaku, niekończąca się problematyka znaczników i znaczonego, cytatu, zapożyczenia, cała tradycja biegnąca od de Saussure’a przez Derridę i Barthesa, wiąże „znaczenie” z tekstualnym dyskursem. Nawet tam, gdzie teoria poststrukturalna mówi o potrzebie przedefiniowania związków między czytaniem, pisaniem a przyjemnością, trudno dopatrzyć się rzeczowej analizy ciała jako źródła przyjemności, jako autonomicznego, nieprzefiltrowanego przez tekst miejsca, w którym przyjemność może zaistnieć.
Panuje tu imperatyw zapośredniczenia, zakaz nałożony na doświadczenie bezpośrednie, którego nie byłoby trzeba interpretować, czyli takie, które obywałoby się bez języka, a więc bez pisma. Próba obycia się bez pisma jest tutaj oznaką zdrady i niewybaczalnej naiwności, regresywnym zsunięciem się w objęcia metafizyki, która przecież przewidywała taki bezpośredni, niepodlegający interpretacji poziom transmisji treści (w doświadczeniu mistycznym, w doświadczeniu obecności Boga w jego obrazie, w obecności prawdy wobec samej siebie, w samej idei tożsamości, w ciele jako bycie pozahistorycznym). Trzeba być czujnym, bo rozmaite stanowiska chcą widzieć w ciele pozajęzykowy, przedświadomy, a zatem również pozakulturowy i ahistoryczny rezerwat znaczeń pierwotnych, jedynie rzeczywistych i prawdziwych w świecie bezwzględnej semiozy. Dlatego tekst Siwczyka przypomina w pewnym momencie zarówno sobie, jak i swojemu protagoniście: „ty jesteś pisany”, żeby trzymać się z dala od tych naiwnych prób dokopywania się do jakiegoś poziomu gruntującego, kotwiczącego przepływ zmiennych znaczeń, podstawowego. Poezja Siwczyka broni się przed tego rodzaju naiwnością, sama siebie przed nią przestrzega.
W utworze „Z prognozy” pochodzącym z tomu W państwie środka czytamy: „cytat i kurtuazja zdetronizowały władzę ciała, niwelując jego język/ do czkawki konwulsyjnych nostalgii, ewentualnie podrygów debiutanta”. Siwczyk musi mieć na myśli wszelkie próby lokowania w ciele znaczeń właśnie stałych, niepoddających się kulturowo-językowemu przepisaniu, i oczywiście uważa te próby za relikt, za jeden z gestów metafizyki. Jego tekst zwraca się przeciwko tym pomysłom na autentyczność, które poszukiwałyby jej w tzw. „języku ciała”. Myśl o „języku ciała” jest u Siwczyka kiepskim żartem; to nie „język” – to „czkawka”, mówi wiersz. I to w dodatku czkawka nostalgii, zapewne nostalgii za bezpośredniością doświadczenia, nietkniętą przepływem znaków rzeczywistością.
A więc ciało z poezji Siwczyka zostaje zwolnione ze swoich posterunków, oddelegowane, wypisane ku miejscom wiecznego odpoczywania. Tym samym teksty Siwczyka wykazują paradoksalną zbieżność z całą tradycją metafizyczną, przeciwko której się wypowiadają, a która traktowała ciało jako podrzędne zło konieczne. Pantekstualny dyskurs poststrukturalny nie zrywa z metafizyką – taki ruch byłby przedwczesny, naiwny, nieskuteczny – i żyje w obrębie jej struktur. U Siwczyka to przebywanie w polu zadanym przez metafizykę oznacza bezcielesność. Pismo ma tu być czymś lotnym, lekkim, zdolnym do implikowania ogromnych obszarów sieci odniesień, bezpostaciowym, bezpodmiotowym, nieteleologicznym. Dla tego rodzaju przenikliwości i ruchliwości cielesność byłaby zbyt ciężkim balastem, ciało mogłoby sugerować środek, cel, port.
Model Shustermanowski – rys wstępny
Czy jest jakieś wyjście z tej patowej sytuacji? Czy istnieje jakaś szansa na niemetafizyczny powrót do ciała? Perspektywy takiej dostarczają dociekania Richarda Shustermana w kwestii złożonych relacji między znaczeniem, interpretacją, doświadczeniem estetycznym, sztuką i ciałem. W takich książkach jak Estetyka pragmatyczna, O sztuce i życiu, czy w najnowszej książce Body Consciousness[6] Shusterman kreśli szczegółowy i konsekwentny projekt, który ma na celu wypracowanie zupełnie nowego podejścia do sfery cielesnej. Żeby wrócić do ciała, argumentuje Shusterman, należałoby zacząć je badać bez przesądu i przy całkowitym ignorowaniu tekstu metafizyki, nie martwiąc się o nią, o możliwość czy niemożliwość jej porzucenia. Należałoby znaleźć teren neutralny, pośredni, między postrzeganiem ciała jako nieświadomej, niezależnej siły gruntującej świadomość oraz perspektywą, która zastępuje ciało radykalną tekstualnością. Czy ciało może być zawiązkiem znaczeń, jednocześnie nie będąc żadnym przedświadomym, przedkulturowym ur-gruntem? Czy może istnieć jednocześnie w języku, jak i poza nim, bez poddawania się, a) mistyce pozajęzykowej inności, oraz b) mistyce pantekstualności?
Pisma Shustermana są odpowiedzią na istniejącą w kulturze potrzebę znalezienia nowych ujęć relacji języka z ciałem, a może nowego języka mówiącego o ciele. Wydaje się, że w jego książkach rysuje się szansa na takie ujęcie. Ten esej nie jest jednak miejscem na szczegółowe omówienie poglądów Shustermana. Mimo to chciałbym, na koniec moich rozważań o Siwczyku, poecie pantekstualnym, dla którego ciało pozostaje niedostępne, pokusić się o szeroką parafrazę wniosków, jakie dla myślenia o języku i poezji mogą wypływać z podejmowanych przez Shustermana prób rehabilitacji cielesności jako ośrodka znaczącego.
Chodzi przede wszystkim o to, żeby obydwie sfery szanowały się i potrafiły z siebie czerpać, a jednocześnie, gdy zachodzi taka potrzeba, zostawiać się w spokoju. Język musiałby się zgodzić na oddanie pola, na możliwość świadomości, która wymyka się opisom i protokołom zdaniowym, na świadomość objawiającą się w ciele. Ze swojej strony, ta świadomość-w-ciele musiałaby zrezygnować z roszczeń do egzystencji pozakulturowej, pozahistorycznej, przedjęzykowej, niekorygowalnej i niedającej się przeniknąć przez kulturę. Świadomość ciała byłaby więc wytworem kulturowym, który jednak potrafi wymknąć się – czasowo – językowi, zniknąć z jego radarowych ekranów po to, by stanowić witalny i niemy kontrast dla jego monstrualnej, ponadosobowej świadomości. Zamiast spalania i nicowania chodziłoby o rytm wymiany, o fazy ugruntowania i pływu, o taniec ciała i języka, o możliwość odświeżenia języka przez sferę, która obywając się bez niego, jest jednak sferą znaczącą i dającą językowi energię[7]. Być może jest możliwa poetyka, która nie popadając w naiwność mitu o znaczeniach danych stabilnie i bezpośrednio, jest jednak w stanie czerpać z doświadczenia ciała, odzyskiwać dla życia, dla języka i świadomości witalność estetyczną pochodzącą z fizjologicznego geniuszu ciała.
Polski poeta postoświeceniowy, zmęczony batalią z chimerami tradycyjnej metafizyki, żyjącej zbyt sztywnymi podziałami dualistycznymi, nie znajduje takiej możliwości. Ponieważ nie jest w stanie zaakceptować zmurszałej i półmartwej bajki z jej makabryczną scenografią, zostaje wystrzelony od razu na jej antypody, bez rozpatrywania terenów pośrednich. Ze sfery twardej tożsamości, huraoptymistycznej narracji o sensie celu i telosie, sfery niezmiennych znaczeń, obecności, stałej referencji, teleologiczne uzasadnionej namacalności i materialności, katapultuje się w geście rozpaczy w absolutny przepływ, aktywny niebyt, radykalną nieoznaczoność. Ta z kolei zaczyna ciążyć ku nowemu rodzajowi czystości – idealnej absencji ciała. Pismo jako przestrzeń abiologiczna. Pismo jako duchowość, ale, ponownie, bezcielesna.
Podziwiam odwagę i upór Siwczyka. Uważam go też za przypadek charakterystyczny. Wyznacza on dla mnie polską trajektorię, która zawsze wraca do duchowości ujętej abiologicznie.
[*] [W takiej wersji tekst został opublikowany po raz pierwszy w książce K. Bartczaka, Świat nie scalony, Biuro Literackie, Wrocław 2009, s. 131 – 151.]
[1] Emil Cioran, O niedogodności narodzin. Kraków: Oficyna Literacka, 1996. str. 70.
[2] Mariusz Grzebalski, „Dobra nowina à rebours to treść mojego przekazu”, wywiad z K. Siwczykiem. „Czas Kultury”, 5-6 (2004), str. 76.
[3] E. Cioran, op.cit., s. 89.
[4] Siwczyk w wywiadzie udzielonym Grzebalskiemu, str. 76.
[5] Zob. M. P. Markowski, Efekt Inskrypcji: Jacques Derrida i literatura. Wydawnictwo Homini, Kraków, 2003, szczególnie rozdział „Zdarzenie dekonstrukcji”, str. 120-131.
[6] Zob. R. Shusterman, Estetyka Pragmatyczna: żywe piękno i refleksja nad sztuką , Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław: 1998; O sztuce i życiu . Atla2, Wrocław, 2007; Body Consciousness: A Philosophy of Mindfulness and Somaesthetics ,Cambridge University Press, Cambridge: 2008.
[7] Ten rytm jest u Shustermana echem opisanego przez Deweya w Sztuce jako doświadczeniu rytmu życia organizmu, który istnieje naprzemiennie w płynnych i harmonijnych związkach ze środowiskiem, co jakiś czas zakłócanych. Te zakłócenia to odpadnięcia od harmonii, wprowadzające jednocześnie potrzebę interpretacji i modyfikacji. Płynność i harmonia to nawyk cielesny, do którego można jednak dotrzeć po to, by go odnowić i skorygować. Rzecz jednak w tym, że owa korekta, ma szerszy wpływ na znaczenia w ogóle.