Mały cukiernik (Soutine)
Wystraszony terier z dużymi łapami, język zwisa między spichlerzem i barem. Nie ma przejścia, bo parkują traktory, indyki popiskują w baliach. Kilku strażaków trzyma umywalkę, trzeba uważać, bo pęknie rura. Inni pilnują słodkich bułek i szarlotek owiniętych chusteczkami do nosa. Stare uszy gniją w polewie. Jezu, a gdzie seromak? Zjadł chłopiec bez ręki, ten, co mieszka u sołtysowej. Myszy karmimy czarnym lasem. Nie – to jednak koń zjadł, gryzł plecak, wyciągał pralinki i długopisy. Firma spod Tarnowa robi kanalizację, rurę odpuszczamy.
Czarny kwadrat na białym tle III (Malewicz)
Unieszkodliwianie odpadów medycznych, badanie krwi. Sąsiedzi pieką ziemniaki w ognisku, w słoikach ogórki i musztarda. Ktoś szuka studni. Głęboko, woła. Nie ma wiadra, tylko butelki po wódce, krowy schodzą z lasu. Staw wysechł, cegły porozkradali, idzie burza. Leży przy studni, śpi, rzucają siekierą. Ziemniaki parzą w ręce, zapomnieli o gitarze, wrzaski, co się tam dzieje? Właśnie, a na wzgórzu są już maliny, tylko trzeba uważać, żeby ślimaki nie zjadły. Dzieci rzucają patykami w autobus. Błyskawice, ale nie pada, krowy są mokre ze strachu.
Złodzieje
Pod lasem mieszkali złodzieje, którzy kradli grzyby i chodzili po kolędzie. Natomiast nocą śpiewali niezrozumiałe pieśni. Mieli zielone płaszcze, choć trudno było ich spotkać. Grzyby trzymali w wiklinowych koszach. Zresztą to wcale nie był las, to nieprawda, a stolarz opowiadał nam, że za rzeką zginął mężczyzna. Ginął też drób, kobiety przestały chodzić do łaźni. Piłka wpadała nam do rzeki, musieliśmy biegać za nią aż do cegielni. Przestrzegano, że w starej cegielni mieszkają złodzieje, którzy często się śmieją i nie wolno z nimi rozmawiać. Podobno mężczyzna przyczepił list do jednej z sosen, ale nikt nie potrafił go odczytać.
Krzesła (Schiele)
Na łóżku pomarańcza, jajko sadzone na patelni kołdry. Z oparcia krzesła zwisa czarny szalik. W śpiworach prognoza pogody, wrzątek kapie z drewna. Opatrzyliśmy wszystkie rany, bandażem przewiązaliśmy trawiaste zachody. Jeden z nas, ten z brodą, czyta o złotej kaczce, trzaskają orzechy. Zakończenie jest przecież znane; wciskam się w śliski kominek. Ktoś puka, ale to pomyłka (szukali termosu z herbatą). Noc drętwieje w nogach, krzesła przewracają się jedno po drugim. Teraz widzę dokładniej: to nie szalik, tylko grube rękawice, wszyscy śpią.
Dom w Kwapince
Wyrzucają przez okna gęsie pipki! Pędzimy jeden przez drugiego. Sprzedawca widelców łapie się za głowę: poszturchiwania i wyzwiska, zbieramy z trawy resztki rozgotowanych ziemniaków. W synagodze koncert, klapa fortepianu odcięła komuś dwa palce – przynajmniej tak mówił ojciec, któremu nie zawsze można wierzyć. Nie weszliśmy do środka, bo koło starej cegielni rozgrywano mecz czwartej ligi. Pod wypłowiałym smokiem na transparencie – wuj K. z wąsami i megafonem, ten, który przywiózł nam kiedyś kopertę z banknotami. Był gruby i spadały mu okulary. Oprócz pieniędzy podarował mi też złoty łańcuszek z kozłem. To właśnie wtedy ojciec stwierdził, że Żydów już nie ma. Wuj K. coś mu odpowiedział, ale w jidysz, wszyscy jedliśmy jajka i macę z powidłami.