Share on FacebookGoogle+Tweet about this on Twitter

Daj mu tam, gdzie go nie ma, czyli języki obce poezji i

BOHDAN ZADURA

Drodzy Państwo, jesteście świadkami chwili historycznej. Pierwszy raz zdarza się oto, że zamierzam mówić na ściśle określony temat, który wydaje mi się interesujący i ważny, powiedziałbym – intrygujący. ,,Daj mu tam, gdzie go nie ma” - a cóż to za dyrektywa? Języki obce poezji - a cóż to znaczy?

Być może, kiedy zastanowimy się nad owym tematem, dojdziemy do wniosku, że jedyną rzeczą, co do której wiemy niezbicie, że o nią chodzi, jest poezja. Dość to dziwne, nieprawdaż? Gdy zważyć, że dla nas - dla Państwa, a i dla mnie - najbardziej zrozumiałym w całym kontekście tytułowego sformułowania słowem jest słowo skądinąd najbardziej niejasne, najbardziej tajemnicze. W końcu przez wieki próbowano je definiować i nigdy z zadowalającym skutkiem. Poetą się nie jest, poetą się bywa - twierdził bliski wielu - o sobie tego powiedzieć nie mogę - Cyprian Kamil Norwid, a inny z ulubieńców publiczności czytającej - tu moje gusta też są cokolwiek odmienne - wolał: wszystko jest poezja. Kto inny jeszcze konstatował: poezja umarła. Niechaj te trzy nazwiska: Norwid, Stachura, Różewicz wystarczą, by udowodnić, że kiedy słyszymy słowo „poezja”, mamy dużo więcej powodów by nie wiedzieć, o co chodzi, niż gdy słyszymy takie słowa jak „daj mu”, „tam”, „on”, „gdzie”, „języki”, „języki obce”.

Przyznam się Państwu, że szalenie dumny jestem z tematu, jaki wymyśliłem na ten dzisiejszy wieczór. Jeden z powodów, wydaje mi się, już wyjawiłem: poezja jako coś szalenie prostego, oczywistego niemal, i to w kontekście słów powszechnie uznawanych przez nas za zrozumiałe.

Przyjrzyjmy się jednak przez chwilę pierwszemu członowi tego wywoławczego hasła, który sam w sobie też mi się szalenie podoba, choć nie mogę powiedzieć, że napawa mnie dumą, a to z powodów, które przedstawię później. „Daj mu tam, gdzie go nie ma“ - to zdanie rozkazujące, ten apel, to wskazanie, ta rada, ta dyrektywa, ta - w innym porządku – linijka wiersza lub potencjalny tytuł możliwego wiersza, te siedem słów krótkich, jednosylabowych - zdaje się -wytwarzać specyficzną aurę, promieniować, skupiając w sobie jednocześnie szczególną energię. To zdanie w jakiś sposób jest doskonale; zwarte, równocześnie ogarnia swoim cichym promieniowaniem rozległe przestrzenie możliwych znaczeń. Co do doskonałości: zdanie to, jeśli można tak powiedzieć, jest dosłowne, konkretne, zamknięte. A będąc takim, równocześnie otwiera. Otwiera nas na domysł. W zdaniu tym niczego nie da się zmienić, nie da się przestawić szyku jego wyrazów. „Tam mu daj, gdzie go me ma”? ,,Daj mu tam, gdzie nie ma go”? „Tam daj mu, gdzie go nie ma"? Te trzy możliwe przekształcenia w istocie są niemożliwe. Pozostałe - wyobrażalne, bo wszystko jest wyobrażalne - możemy sobie darować. ,,Mu tam daj”? A więc jest to zdanie w swoim rodzaju jedyne, posiadające kształt z możliwych najdoskonalszy. Jeśli zatem zgodzą się Państwo co do tego, zgodzić się będziecie musieli również z zaskakującym stwierdzeniem, że oto zupełnie bez wysiłku, od niechcenia i przy okazji niejako udowodniliśmy, że w poezji możliwe jest osiągnięcie doskonałości, możliwy jest Absolut. Teraz W to nie tylko wierzymy, teraz to wiemy. Mamy go w garści, trzymamy w ustach. Jeśli ktoś z Państwa chciałby zaoponować, odpowiem, że był na to czas, kiedy mówiliśmy o tym zdaniu jako o linijce wiersza lub o tym zdaniu jako o potencjalnego wiersza potencjalnym tytule. Jeśli jednak chciałbym w tej, naszej grze - mojej z Państwem, Państwa ze mną, lecz również w tej grze z sobą, jaką od kilku chwil toczymy - podwyższyć stawkę, muszę dopuścić ów sprzeciw, choć nie w regulaminowym czasie złożony. Więc słucham.

~ Wtedy i tylko wtedy dowiedliśmy osiągalności Absolutu w poezji, jeśli zdanie, o którym mowa, jest poezją. -

- A czy nie jest?

- Może jest. Proszę - nas, mnie? - o tym przekonać.

Daj mu tam, gdzie go nie ma. Ktoś mówi do kogoś o kimś jeszcze. Daj -a więc

obdarzanie. Gdzie go nie ma - a więc brak. Wypełnianie jakiejś pustej przestrzeni. Ale coś jeszcze tajemniczego. Jakby miłosne zaloty, jakby swego rodzaju komedia pomyłek. I jeszcze coś, co może myląco, zwodniczo sugerować, że ten, do kogo się mówi, to kobieta. Jeśli podążymy tym fałszywym tropem, dojdziemy do formuły: „Oddaj mu się tam, gdzie go nie ma”. Albo jeszcze inaczej: atakowani przez owo zdanie „Daj mu tam, gdzie go nie ma” słyszymy gdzieś w tle echa potocznego zwrotu o wyraźnym podtekście erotycznym. Jeśli więc króciutkie zdanie - przypominam: siedem jednosylabowych słów -po pierwsze, tworzy pewną dramatyczną sytuację, w którą uwikłane są trzy osoby, jeśli, po drugie, otwiera przed jego receptorem - czy recepcjonistą, jakby się powiedziało w języku trylogii Marka Słyka - dość rozległy obszar domysłów (i dosadności pewnej: ,,dała mu” i subtelności: dar -- brak, jak już mówiliśmy) to sądzę, że tekst taki możemy uznać za poetycki.

Co do drugiego członu tematu ( nad sensem całości za chwilę będą Państwo mieli czas się zastanowić, gdy ja się oddam - wspomnieniom) to chciałbym zająć uwagę Państwa odrobiną gramatyki. Od tego, w jakim przypadku zechcemy zobaczyć słowo „poezji”, zależeć będzie sens całości. Możliwości są tu dwie: albo słowo „poezja” zostało użyte w celowniku (komu, czemu - poezji), albo w dopełniaczu (kogo, czego - poezji). Albo więc chodzi o języki, które poezji są obce, albo chodzi o języki, którymi poezja się posługuje, czy którymi - inaczej mówiąc - jest lub bywa. Zauważmy więc, że przy pomocy takich samych, tak samo brzmiących słów mówi się tu o dwóch rzeczach zgoła przeciwstawnych. I mówi naraz. Nie mówi się natomiast o czymś stosunkowo tak banalnym jak języki obce w poezji. O nich też oczywiście można by mówić, ale takie tematy jak przydawka w poezji Juliusza Słowackiego czy motyw kruka w twórczości Adama Mickiewicza zostawmy badaczom i historykom literatury. Żyj i daj żyć innym - niech sobie piszą te doktoraty.

Gdyby nie obawa przed zbytnim skomplikowaniem tego, mam nadzieję, przejrzystego jednak wywodu, zaproponowałbym -Państwu zastanowienie się jeszcze nad liczbą, w jakiej zostało użyte słowo „poezji” w tych „językach obcych poezji”. Czy w pojedynczej czy w mnogiej? Też nie jest to tak najzupełniej oczywiste. „Języki obce poezyj” brzmiałoby to dość anachronicznie. Jeśli jednak języki zostały użyte w liczbie mnogiej, to może i nie o poezji się mówi, a o poezjach?

Teraz więc będą Państwo łaskawi przez chwilę nad tym wszystkim pomyśleć, a i ja sobie przez chwilę pomyślę, tyle że na głos i o czymś innym. Otóż miałem szczęście do ludzi. Nie zawsze było odwrotnie, ale to już inna historia. Z perspektywy dwudziestu paru lat, a w roku 1987 ćwierć wieku minęło od mojego debiutu, mogę to powiedzieć. Państwo jednak zapewne słyszą co innego niż to, co ja mówię. I oto widzę, jak w zastraszającym tempie zaczynają mi siwieć i wypadać, siwieć i wypadać włosy, jak starzeję się na Państwa - w Państwa? - oczach. By nieco spowolnić ten proces, dodam, że debiutowałem wcześnie, w siedemnastym roku (życia). Miałem szczęście do ludzi, do polonisty w liceum, do redaktorów czasopism, którzy byli poetami jak Grochowiak, do redaktorów wydawnictw i to zarówno tych, którzy odsyłali mnie z kwitkiem - i naprawdę wdzięczny jestem komuś z ,,Iskier", że w roku, powiedzmy, l966 nie wyszedł tam tom moich wierszy, wdzięczny jestem Julianowi Rogozińskiemu, który rok później powiedział mi, że widzi mnie wśród poetów PIW-u, ale za parę lat - jak i tych, którzy, gdy przyszedł czas, z kwitkiem mnie nie odesłali. Ale - i to pewnie najważniejsze - miałem szczęście do przyjaźni poetyckich. Zawsze istniał w moim życiu ktoś, z kim rozumiałem się w pół słowa, z kim, różniąc się w wielu sprawach, znajdowałem wspólny język. Mogliśmy się spierać, ale wiedzieliśmy, o co się spieramy, mieliśmy zaufanie do swoich ocen, bo znaliśmy swoje gusty. Wiedzieliśmy, czego szukamy, a te poszukiwania były dla nas dwustronnie, obustronnie ważne. Nie będę Państwu o nich opowiadał, ślady zostały, można je znaleźć, doprowadzą do nazwisk. Było w tym coś, co po latach i latach nawet wspominam ze szczególnym sentymentem. Radość z czyjegoś wiersza, radość z czyjegoś sukcesu. Nieobecność elementu rywalizacji. Jeśli w którymś z wierszy piszę:

Lubię to co potrafię i chciałbym

By to co potrafię cieszyło tych których lubię

     (Nie zamieniłbym ich na klasę naród ani ludzkość),

 to ma to bardzo konkretne odniesienia. A skoro o przyjaciołach mowa, to oto z którymś z nich stajemy przy pingpongowym stole. Koniec sierpnia, a może grudnia. Przegrywam po walce, więc się nie martwię. Jest parę lat młodszy. A potem nasi dwunastoletni synowie wypędzają nas od stołu. Tak jak przed chwilą nasza gra była czymś nieporównywalnie ważniejszym dla nich niż dla nas (,,Tata, no tata, zrób coś!”), tak teraz my zaczynamy się emocjonować. Mój chłopak jest bardziej otrzaskany z celuloidową piłeczką -- wygrywa, ale też czasem gubi się przy prawdziwym dużym stole. W pewnej chwili Piotr krzyczy do swego Łukasza: ,,Daj mu tam, gdzie go nie ma!”.

Teraz już Państwo wiecie, dlaczego nie poczuwam się do dumy, trudno bowiem być dumnym z czegoś, co się posłyszało. To, o czym mówię cały czas do Państwa, jest w gruncie rzeczy czymś, co sami Państwo robią w tej cząstce swego życia, przez którą tutaj się znaleźliście. Jest próbą interpretacji, próbą wykorzystania posłyszanego, zasłyszanego tekstu do wypowiedzenia siebie, no, niekoniecznie aż tak górnie i lotnie, do wykorzystania go dla własnych celów, zrobienia zeń użytku i pożytku. Ten tekst stwarza mi parę możliwości i nie bardzo wiem, którą z nich wykorzystać. Jakkolwiek zabrzmiałoby to niepoważnie, pozostając w sprzeczności z pierwszymi zdaniami, jakie tu wypowiedziałem, jeszcze jestem niezdecydowany.

 

Daj mu tam, gdzie go nie ma - pogoń go po rogach, zmuś do wysiłku, niech pobiega, niech się porusza. Daj mu tam, gdzie go nie ma - a więc zrób mu niespodziankę, zaskocz go, staraj się go zaskoczyć.

 

Bardzo mi to pasuje jako opis relacji między poezją a jej odbiorcą. „Daj mu tam, gdzie go nie ma” - tak mógłby zostać zatytułowany program poetycki, gdybym jednak debiutował odrobinę później niż przed ćwierćwieczem i miał więcej serca do poetyki manifestów. Potraktować poezję jako grę to uniknąć wielu paskudnych ze swej natury dylematów, potraktować ją jako grę to potraktować poważnie jej odbiorcę. Uznać go za partnera. Dość to zresztą szczególna gra, w której zwycięstwo czytelnika oznacza zwycięstwo poety. Jak każda gra zakłada ona wolność wyboru. Do tej gry też nie można przymuszać. Jak każda gra tak i ta gra szczególna zakłada istnienie pewnych reguł, w myśl których przebiega. „Daj mu tam, gdzie go nie ma” nie jest wezwaniem do dowolności. Możemy plasować piłkę po rogach stołu, możemy wykonać nagły skrót tuż za siatkę, gdy partner jest daleko, jednak płaszczyzna stołu zakreśla teren naszych poczynań. Im bardziej precyzyjna piłka, im bardziej finezyjna, czy nawet chytra, tym większa satysfakcja z jej odebrania, tym większa radość z gry. W tak rozumianym uprawianiu poezji – jej pisanio-czytaniu – nie ma rzecz jasna miejsca na dydaktyzm, pouczanie, moralizatorstwo.

Jako tego, kto czasem pisze wiersze, nie interesują mnie – już nie interesują – oklaski ani gwizdy. Interesuje mnie porozumiewawczy uśmiech, błysk zrozumienia, ściągnięcie brwi, dezaprobujący grymas ust. Fakt, że kogoś ta gra wciąga. Jak w każdej grze, tak i w tej istnieje coś takiego jak styl. Istnieje coś takiego jak taktyka. Cos takiego jak skuteczność, efektywność. Można mówić długo nie mówiąc nic, jakby się chciało uśpić partnera, pod warunkiem, że się wie, czemu to służy. Można mówić długo i dużo nie mówiąc nic, ale i nie wiedząc, że się nic nie mówi. Bywają straszliwie gadatliwi nudni ludzie, częstokroć wielkiej poczciwości. Bywają również takie wiersze. Nie będziemy się nimi zajmować. Oni i tak zajmują się nami. Przychylają nam nieba i wplątują w głupie historie, głupie sytuacje. Chcą jak najlepiej, godzinami blokują nam telefon; po tym łatwo ich rozpoznać.

Jeśli rzuciłbym hasło „Poezja a języki obce”, domyśliliby się Państwo, że  chcę trochę czasu poświęcić przekładowi poetyckiemu. Ponieważ nasze spotkanie , choć niby na określony temat – bo to zawsze poważniej brzmi, jeśli mówi się na określony temat – jest przecież czymś na kształt wieczoru autorskiego, pozwolę sobie przywołać trochę doświadczeń z tego właśnie poletka. Powinno mi z tym pójść łatwiej, niż gdybym  opowiadał o swojej twórczości poetyckiej czy prozatorskiej. Łatwiej dlatego, że w ludzkich oczach, jak sądzę, pojęcie tłumacz nie jest obciążone tyloma nieporozumieniami, jakie narosły  wokół terminu „poeta”. Nigdy nie było wyniesione tak wysoko, nigdy więc nie upadło tak nisko. Nie oszukujmy się, poeta  to ktoś dwuznaczny, niepoważny, bujający gdzieś z głową w obłokach, dziwak, marzyciel, wariat może? Można by ten wątek rozwijać, ukazując jak lekceważeniu towarzyszy wyolbrzymienie, przegięcie w drugą stronę i nie chodzi mi tylko o egzaltację  niezrównoważonych panienek  czy starzejących się dam. Liczne stereotypy związane z tą profesją  w gruncie rzeczy zawstydzają. Powiedzmy, że z tego, że ktoś uważa się  lub jest uważany za poetę, niewiele wynika. Ilość głupców wśród pisarzy odpowiada pewnie średniej statystycznej dla całej populacji, tylko wśród krytyków  lub ludzi uważających się za krytyków jest zapewne od średniej takiej wyższa.

Jeśli poeta jest artystą, a oglądali Państwo telewizyjną ekranizację  powieści pani Judith Kranz Dziedzictwo miłości i macie jeszcze w pamięci popis namaszczonego idiotyzmu w zaprezentowanym tam podejściu do artysty Mistrala, zgodzicie się ze mną, że jeśli tak można traktować artystę, lepiej, choć się nie jest malarzem, nie przyznawać się, że jest się dalekim nawet jego krewnym.    

Owo Ciśnienie rzeczywistości, napór dookolnego świata - jak widzą mnie inni - można by w ostateczności zbagatelizować, machnąć nań lekceważąco ręką. „Pluń na to.” „Niech nad martwym wzlecę światem.” Gorzej jednak, jeśli samemu też - od środka - doświadcza się owej dialektycznej presji dumy i pokory, wiary i zwątpienia. W każdym razie braku pewności. Czy ma sens pisanie w ogóle i jaką ma wartość to, co się samemu pisze?

Mówię Państwu o sprawach oczywistych i banalnych. Kryteria wartości poetyckiej, wiemy, jak są nieostre. A pisząc wiersze coś jednak się proponuje. Przynajmniej jakąś poetykę... Czy jest więc rada? Trzeba pokochać te kryzysy, nauczyć się z nimi żyć, z wiekiem być może - mówię o swojej sytuacji psychicznej, a nie o jakości własnych wierszyków -- dane nam będzie pisanie poezji traktować normalnie, jako rzecz naturalną, która się zdarza, co więcej - która przynosi radość.

Wracajmy jednak do naszych baranów. Wątpiący w wartość napisanych przez siebie wierszy, przeżywający prawdziwy dramat (poeta czuje, że się jako poeta skończył, jeszcze się nie zacząwszy) młody człowiek od tygodnia nie napisawszy wiersza, bierze się za przekład. Szuka punktu oparcia. Znajduje. Tłumaczy kogoś uznanego za wybitnego - przez innych, przez siebie również. Nareszcie jakaś wymierność. Ma punkt odniesienia. Wzorzec w obcym języku. Kwestię wartości rozstrzygnął ktoś za niego. Jemu zostaje do wykonania konkretna robota. Może ją zrobić lepiej albo gorzej. Nie jest sam. Jak nie wiedział, czy napisał dobry wiersz, tak wie, czy zrobił dobry przekład.

W przedmowie do Mowy wiązanej Czesław Miłosz zacytowawszy Blake’a ,,Kto jest wdzięczny za dary, wyda bujne plony” pisze: „być może byłem wdzięczny różnym poetom, których czytałem w kilku językach. Jeżeli niektórych z nich tłumaczyłem na polski, to głównie dlatego, że chciałem podzielić się z czytelnikiem radością odkrywcy. Ale także dlatego, że tłumacząc musimy się zdobyć na akt najzupełniejszej uwagi, czyli że wtedy nasza lektura jest taka, jaka być powinna”.

Przytaczam Miłosza, bo to miło podeprzeć się autorytetem, ale głównie dlatego, że sformułował szalenie trafnie to, co wydaje mi się istotne i znajome. ,,Tłumacząc musimy się zdobyć na akt najzupełniejszej uwagi, czyli że wtedy nasza lektura jest taka, jaka być powinna." Mógłbym powiedzieć, że naprawdę przeczytałem tylko te wiersze, które przetłumaczyłem. Paradoksalnie niepewność językowa, stąpanie czasem po terenie grząskim i śliskim, podobnie jak kłopoty ze znalezieniem ekwiwalentu czegoś, co się niby dobrze rozumie, takiej lekturze, jaka ona być powinna, sprzyjają. Coś stawia opór, coś, co w oryginale zostało wyrażone w określonej frazie, w naszej się nie mieści. Coś trzeba czymś zastąpić, od czegoś odejść. I wtedy widać, co w tym wierszu jest ważne, a co odrobinę mniej, stopniowo ujawnia się cała złożona struktura utworu, odsłaniają zależności poszczególnych słów, powikłana siatka znaczeń, ale i brzmień, skomplikowanie także formalne. Odsłaniają się reguły gry zastosowane - obowiązujące - w danym utworze. Bo to nieprawda, że wiersz wolny jest wierszem bez rygorów. Zdejmujemy osłonę z telewizora - widzimy chaos, plątaninę przewodów, obwodów, oporników. Lecz żeby to grało, jeśli nie gra, musimy wgłębić się w tajniki konstrukcji.

Jeśli to, co robię, jest recytacją zasłyszanego tekstu, który brzmi „Daj mu tam, gdzie go nie ma”, mogę teraz powiedzieć, że to, co Państwo robicie czytając, jest w gruncie rzeczy swego rodzaju pracą przekładową. Te same, myślę, oczekują nas satysfakcję i te same na nas czyhają zasadzki. Kiedy mówię, że naprawdę przeczytałem tylko te wiersze, które przetłumaczyłem (niektóre tłumaczyłem właśnie po to, żeby je naprawdę przeczytać), nie twierdzę, że wszystkie przetłumaczyłem dobrze.

Warunkiem powodzenia przekładu jest zrozumienie tekstu, który się tłumaczy, ale warunek to nie wystarczający. Jeśli uważam, że ten wiersz powinienem tłumaczyć, zakładam - muszę założyć - że ma on sens, że wszystko jest w nim celowe, że wszystko jest w nim na swoim miejscu. Zakładam - muszę założyć - że jeśli coś się nie zgadza, coś mi wydaje się głupie, wina leży po mojej stronie. Czegoś nie wychwyciłem, coś przeoczyłem. Powinienem teraz zasypać Państwa dowcipnymi przykładami dowodzącymi, że owa zasada bezgranicznego zaufania do tekstu i ograniczonego zaufania do siebie zazwyczaj się sprawdza. Czerpałbym je ze swoich perypetii z poezją węgierska, którą tłumaczyłem za pośrednictwem przekładów filologicznych, nie zawsze dobrych, zazwyczaj jednak udawało mi się odkryć ich słabe punkty czy wręcz przekłamania. Opowiem jednak o trochę innej przygodzie. Po trzymiesięcznym pobycie na Węgrzech, w trakcie którego mój główny sukces językowy polegał nie na tym, że się nauczyłem węgierskiego, tylko na tym, że uwierzyłem, że nauczyć się go można, spróbowałem przetłumaczyć już bez „rybki” wiersz Pétera Kántora, z pomocą słownika tylko. W tym wierszu w pierwszej chwili „boski długopis” wydał mi się „bogiem długopisu”, „dwugodzinna klasówka” zamieniła mi się w „dwugodzinne narzeczeństwo", a „dwója z fizyki" w „podwójną fizykę”. Wszystko to wydawało mi się niezupełnie jasne, ale poetycko intrygujące.

 

Poeci, których tłumaczyłem, dzielą mi się na dwie grupy. Na tych, których po prostu tłumaczyłem i już. Byli w porządku. I na takich, od których mogłem się czegoś nauczyć.

Jeśli uznaliśmy poezję za rodzaj gry, mamy prawo posługiwać się określeniem formy, formy jako pewnej dyspozycji - tego dnia był w dobrej formie, tego w gorszej czy fatalnej. Widzą Państwo, że staram się unikać egzaltacji, usiłuję podchodzić do problemów, których dotykam, w taki sposób, by je racjonalizować może nawet przesadnie. Mówiąc o pisaniu wiersza skreślam ze swego słownika słowo ,,natchnienie”. Ale samym rozumem wierszy się jednak nie pisze. Coś, co wyrzuciliśmy drzwiami, Wraca oknem. To wyrugowane słowo powróci teraz, gdy mówimy o przekładzie. Ponieważ zgodziliśmy się, że jest to dziedzina poważna, konkretna, możemy to słowo ułaskawić - nie chodzi wszak o nic innego jak o zachowanie pewnej miary. Instytucja nadwornego poety umarła, jak wiemy, śmiercią naturalną, tłumacze wciąż towarzyszą władcom tego świata. Choć nie poezję tłumaczą, przecież są potrzebni i użyteczni; co do tego nie mamy wątpliwości. Myślę więc, że jesteśmy tak czy owak potrzebni. Ale...

Podejrzewam otóż, że często stojąc wobec wiersza znajdujemy się s sytuacji kogoś, kto ma przed sobą tekst napisany w języku, którego nie zna. W takim skrajnym przypadku - załóżmy, że ten tekst jest po chińsku - w istocie jest nam wszystko jedno, czy jest to arcydzieło czy utwór grafomański. Przyznam się Państwu, że taka wyobrażona sytuacja napawa mnie zawsze głębokim smutkiem. Niewiedza znosi hierarchie, a cokolwiek byśmy powiedzieli, sztuka zawsze będzie hierarchiczna. Pewna minimalna wiedza - dostateczną, jak sądzę, dostępna jest tylko nielicznym dwujęzycznym - pewna minimalna znajomość języka pozwala na zorientowanie się, o czym ten tekst w obcym języku traktuje, niestety, za mało to, aby jego wartość artystyczną zestawiać z wartością innych utworów. Nawet jeśli minimalna znajomość oznacza znajomość wystarczającą by poradzić sobie w praktycznych sytuacjach życia.

Każda poezja jest swego rodzaju językiem obcym. Nikt przy zdrowych zmysłach obcując z tekstem w niezrozumiałym języku nie będzie wydawał sądów o jego jakości. W praktyce jednak nie powstrzymujemy się od wartościowania. Jeśli śmiejemy się z Molierowskiego pana Jourdaina dlatego, że nie wiedział o tym, że mówi prozą, być może powinniśmy śmiać się również z samych siebie, gdy wydaje się nam, że poezja pisana jest w naszym języku.

Czy – a jeśli to jak? Można nauczyć się języków poezji? Gdyby traktować to dosłownie, moglibyśmy przytoczyć parę rad dawanych zazwyczaj tym, którzy zaczynają się uczyć, powiedzmy, angielskiego czy węgierskiego. Jedną z nich byłoby zakochać się w cudzoziemce (nie mam w tym względzie doświadczeń, ale nie wątpię, że metoda to przyjemna i skuteczna). Podobno najtrudniej się nauczyć pierwszego obcego języka, a każdy następny przychodzi już coraz łatwiej. Na ten temat mogę już cokolwiek powiedzieć. Nie ucząc się nigdy ukraińskiego, mając natomiast jakie takie wyobrażenie o rosyjskim i dość - jak sobie pochlebiam - przyzwoite o polskim, tłumaczyłem ukraińskiego poetę Dmytra Pawłyczkę, co zrazu wydało mi się przedsięwzięciem szalonym, W praktyce zaś okazało się pomysłem może nie najrozsądniejszym, ale wykonalnym. (Nie najrozsądniejszym, bo częstotliwość zaglądania do słownika, zresztą nie ukraińsko-polskiego a ukraińsko-rosyjskiego, przyprawiała mnie o coś w rodzaju szczękościsku, który dotychczas znałem tylko z dzieciństwa, kiedy to pojawiał się przy przebieraniu kaszy gryczanej.) Inne sposoby to systematyczność i wytrwałość - słuchając przez wiele lat radia po czesku i słowacku odkryłem któregoś dnia ze zdziwieniem, że rozumiem prawie wszystko. Ową bierną znajomość tych dwóch języków zawdzięczam zapewne zakłóceniom w eterze, związanym najprawdopodobniej z aktywnością innej natury niż aktywność słońca.

Pomijając kwestię w jaki sposób, należałoby sobie może zadać bardziej podstawowe pytanie: czy w ogóle warto uczyć się języków obcych. Anegdota o turyście z obcego kraju i milicjantach, którą zapewne Państwo znają[ii], wskazywałaby, że nie warto. Myślę jednak, że nie mamy żadnej pewności, że Pan Bóg mówi po polsku. Podobnie, myślę, brak nam dowodów, że język Boga jest językiem prozy.

1987

 

[i] [Pierwodruk  w zbiorze szkiców krytycznych:  B. Zadura, Daj mu tam gdzie go nie ma. Szkice o poezji. Multico, Lublin, 1996. Przedruk w: tegoż, Szkice, recenzje, felietony, t. 1, Biuro Literackie, Wrocław, s. 187-195.]  

[ii] Turysta ten pyta o coś po angielsku, potem przechodzi na francuski, rosyjski, niemiecki, hiszpański. Po jego odejściu milicjant mówi do kolegi: Chyba trzeba by się było nauczyć jakiegoś obcego języka. – Po co? Facet zna sześć a i tak się nie dogadał.