JACEK PODSIADŁO
- Ani zadomowiony już w naszej świadomości, a obecnie z niej rugowany, podział polskich poetów średniego pokolenia na „klasyków” i „barbarzyńców”, ani próby podziału tego zakalca według nowych linii, nie pokrywają się z tym, co dotkliwie odczuwam jako różnicę między dwoma sposobami podawania tekstu dzisiejszemu poezjożercy. Dotkliwość bierze się stąd, że w obcowaniu z wcale pokaźną częścią powstających ostatnio wierszy zwyczajnie nie kumam bazy, ergo: semantyczne pole, w jakie się mnie wyprowadza, jest zbyt szczere, więź motywująca związki między kolejnymi słowami, zdaniami – często niejasna lub w ogóle nieuchwytna.
Daleki od uproszczeń, aby z osobistych kłopotów z czytaniem czynić obowiązującą kogokolwiek normę, świadom też, że hasło, im mniej jest fortunne (o’haryzm, banalizm, nieprzyjemni), tym łatwiej się przyjmuje, nie będę silił się na ochrzczenie upatrzonych przeze mnie metod twórczych kondensacyjnymi -izmami, zdam się raczej na opisowe przedstawienie kontrastów. Z konieczności powierzchowne. Mam nadzieję, że podział literatury na tę, którą Podsiadło rozumie, i tę, której nie rozumie, okaże się dla krytyki nie do przyjęcia. Zresztą nie piszę tekstu krytycznego, lecz skargę.
„POGOŃ GO PO ROGACH”
Indywidualny powód tego zwierzenia niech będzie też usprawiedliwieniem dla powołania się na własny przypadek. Kto jak kto, ale autor najlepiej chyba wie, co i dlaczego napisał. Swoje wiersze akurat rozumiem, więc choć jestem zaszczycony zaliczeniem jednego z nich w poczet literackich perełek, co uczynił Wojciech Bonowicz, nabieram podejrzliwości, co do percepcji poezji w ogóle w nadwiślańskim kraju. Wierszyk, o którym Bonowicz autorytatywnie mówi jako o „jednym z najlepszych” w moim dorobeczku, to prosty wers:
Norwid i Nerval, takie imiona nadałem tej nocy
swoim czarnym butom.
Jeśli Bonowicz ma rację, to żaden ze mnie poeta, bo podobnych jednowierszy można machnąć pięć na godzinę. Jedynym pocieszeniem, jakie znajduję w tej niezręcznej sytuacji, jest to, że nie ja jeden nie rozumiem czy „źle rozumiem” poetów innej dykcji.
Rzadko mam okazję, ale bardzo lubię rozmawiać o poezji z Piotrem Sommerem. Najczęściej używane przez niego kryterium jest takie: albo wiersz „świetnie mu wchodzi” albo „jakoś nie wchodzi”. Ze mną tak samo. Istnieje grupa autorów, którzy mi wchodzą (pierwsi z brzegu: Broda, Machej, Sośnicki, Suska), i są tacy, którzy mi nie wchodzą lub wchodzą z oporami (np. Biedrzycki, Sendecki, Sosnowski, Wiedemann). Zajmę się tymi drugimi, bo to oni stanowią mój problem. A skoro autor wie najlepiej, szczególnie uważnie wsłucham się w ich autokomentarze, aby znaleźć klucz ułatwiający złamanie kodu dostępu do tej twórczości.
Z grubsza biorąc, różnicę między pierwszymi a drugimi postrzegam tak (i proszę mi wybaczyć, jeśli kroję zakalec poziomo). Pierwsi konstruują wiersze linearnie; mogą meandrować, zbaczać w dygresje, mnożyć wątki, ale „linia rozwojowa” tekstu układa się w logiczny ciąg powiązań, zmierzających ku szczęśliwemu rozwiązaniu (rozwiązań może być oczywiście mnogość, ale ich liczba jest skończona), często wyraźnie sygnalizowanemu pointą. Ci autorzy starają się prowadzić czytelnika, podsuwać mu tropy możliwe do odczytania. Drudzy przeciwnie, zdają się zostawiać czytelnikowi całkowicie wolną rękę; jeśli w pierwszym przypadku mówimy o linearności, to tu mamy raczej do czynienia z labiryntami gwiaździstych rozgałęzień i ślepych korytarzy. Lektura staje się czynnością mającą wiele wspólnego z tropieniem, o ile nie traktujemy jej li tylko jako kontemplacji melodii języka i „słów na wolności”. Dla kogoś przywiązanego do dykcji „poetów równowagi” lektura ta może skończyć się uszkodzeniem błędnika.
Bohdan Zadura wydał nie tak dawno książkę pod uwodzicielskim tytułem „Daj mu tam, gdzie go nie ma”. We wstępnej rozprawce wyjaśnił, że to cytat z rzeczywistości, dokładniej zza stołu ping-pongowego, i uprzejmie wyjaśnił użycie kolokwialnego zwrotu jako formuły nośnej nie tylko dla tenisa stołowego, ale i literatury. Wypowiedź uzasadnij, tak, o ile pamiętam, uczono w szkole. Takie uzasadnienie czy wytłumaczenie trudniej już znaleźć adeptowi poetyckiemu w dedykowanym „Bohdanowi” wierszu Tadeusza Pióry „daj mi tam gdzie nie myślę” lub w wierszu Adama Wiedemanna „Daj mi tam gdzie jem kurę w poście”. Nawet jeśli adept cudem posiada niskonakładową książkę Zadury, raczej nie znajdzie bezpośrednich odniesień do niej w wymienionych tekstach, znajdzie się za to w ślepym zaułku. Tytuł Zadury najwyraźniej stał się szlagwortem oderwanym od swego pierwotnego kontekstu. Zamiłowanie do wpadających w ucho przypadkowych zbitek słownych jest zresztą wspólne wielu z interesujących mnie poetów.
I choć komunikatywnego Zadury do nich nie zaliczam, niech przemówi w tej sprawie pierwszy: „Daj mu tam, gdzie go nie ma – pogoń go po rogach, zmuś do wysiłku, niech pobiega, niech się porusza. Daj mu tam, gdzie go nie ma – a więc zrób mu niespodziankę, zaskocz go, staraj się go zaskoczyć. (...) Potraktować poezję jako grę to uniknąć wielu paskudnych ze swej natury dylematów, potraktować ją jako grę to potraktować poważnie jej odbiorcę. (...) W tak rozumianym uprawianiu poezji (...) nie ma rzecz jasna miejsca na dydaktyzm, pouczanie, moralizatorstwo”.
„PRAWIE WSZYSTKO DOZWOLONE”
Andrzej Sosnowski usłyszał co innego, i nie przy ping-pongu, ale przy barze. „I nic dziś już nie?”, zapytał ze zdziwieniem barman, poproszony o podsumowanie rachunku, nie wiedząc, że właśnie mówi poezją. „Nie wierzę w prostolinijnego czytelnika poezji – mówi Sosnowski – tzn. wydaje mi się, że odbiorcy poezji są z gruntu troszeczkę zmanierowani, choćby uważali się za zupełnie naiwnych czy niewinnych. Ale kiedy pojawia się ta jednak dziwna czynność czytania wierszy, to następuje taki stopień komplikacji i takie zwichnięcie tej niewinności, że właściwie prawie wszystko jest dozwolone. (...) Co mnie pociąga w języku? Rytm? Na pewno. Pociąga mnie możliwość powstawania znaczeń poza jakąkolwiek intencjonalnością, pociąga mnie ruch języka poza obręb sensów przewidywalnych czy też akceptowalnych. Język stwarza jakąś przestrzeń, w której ma pole do popisu, czyli pole do zapisu, wydaje mi się, że zapis i popis są tutaj mniej więcej tym samym. W pracy nad językiem pojawia się zawsze coś na wyrost, pojawia się jakby mimochodem i poza kontrolą intencji i celu czy też przeznaczenia”.
Marcin Sendecki zadedykował Sosnowskiemu wiersz „Tytuł”, złożony niemal wyłącznie – o czym czytelnik nie musi wiedzieć – z cytatów.
Więc weź i wskaż. Dwóch z wózkiem
do szafy. Albo do śmieci. Normalnie,
pod wierzbę. Do sutereny. Tam, wiesz,
gdzie baniak i fikuśna kłódka.
Allo, panowie? Panowie jesteście?
To trzeba teraz biureczko na trzecim, a
reszta z Różą, przejść się po obiekcie.
Krzesełka, z sześciu. Nie ma się
najlepiej. Dniówka za jutro. Niech
się wskaże sam.
Beata Adamek w będącym dla mnie swoistą iluminacją wywiadzie zauważa, że te frazy brzmią kolokwialnie, ale zarazem „wręcz biblijnie”. Sendecki odpowiada: „Nawet nie podejrzewałem, że to dla kogoś może brzmieć biblijnie. Zwłaszcza, że źródło jest mało podniosłe. Jak byłem tragarzem w radiu, nosiliśmy tam różne szafy i inne głupoty. Zarządzały nami panie z administracji. Miały one swój specjalny dziwny język. Na przykład, gdy ktoś szukał jakiejś szafy, przychodziły i mówiły: a to idź tam i wskaż”.
A oto jakim torem biegły myśli zbijanego z tropu tropiciela znaczeń, zanim się dowiedział, że wiersz traktuje o noszeniu szaf i innych głupot. „Więc weź i wskaż”. Rzeczywiście, otwarcie kolokwialno-patetyczne. Wskaż kogo, co? „Dwóch z wózkiem do szafy”. Jakiś surrealizm, dwóch facetów z wózkiem wchodzi do szafy. Kojarzenie. Trup w szafie? W wózku dziecko? Do szafy z dzieckiem? „Albo do śmieci. Normalnie, pod wierzbę. Do sutereny”. Zejście do ziemi, do podziemi... Próba pozbycia się ciała noworodka? „Tam, wiesz, gdzie baniak i fikuśna kłódka”. Baniak w suterenie. Może z winem domowej roboty lub bimbrem. Fikuśna kłódka, malowniczy znak jakiegoś zamknięcia, tajemnicy. Każde zdanie, czy jego równoważnik, z osobna coś znaczą, ale nie bardzo dają się powiązać ze sobą. I nagle druga strofa z zupełnie innego baniaka. Kto woła panów tym „allo”? Jakich panów? Tajemnicze „na trzecim” – tropiciel nie wie, bo skąd, że może chodzić o piętro. Prędzej biureczko na trzecim panu, ale to już nawet nie surrealizm. Róża dużą literą, to może być imię własne, ale też uosobienie wielu potencjalnych bytów, wstyd powiedzieć, ale o waginie też tropiciel pomyślał, tylko co potem z tym „przejść się po obiekcie”? Róża jako obiekt pożądania, podeptać Różę? Róża jako znak dyskrecji, a więc znów tajemnicy, sub rosa? „Krzesełka, z sześciu”. Hm, było biureczko, są krzesełka... Było „na trzecim”, teraz „z sześciu”, widać są to liczby znaczące, ale co? „Nie ma się najlepiej”. Najlepiej nic nie mieć? Ktoś ma się nie najlepiej? Idzie ku gorszemu, tak jak „ma się na deszcz”? „Dniówka za jutro”. Czyli zapłata z góry. Albo wymiana, sprzedanie jutra za dniówkę. „Niech się wskaże sam”. Jak: niech się ukaże. Kto zamiast być wskazanym ma się wskazać sam? Sens? Bóg? Jak się ma Bóg do krzesełka i fikuśnej kłódki? Nie najlepiej.
Niezdarnie odtwarzam i trochę przerysowuję swoje próby pojęcia tekstu, żeby wiadomo było, że próbowałem, zanim doszedłem do konstatacji, że prezent od Sendeckiego nie nada mi się do niczego. Nawet kiedy wiem już, że tekst powstał na kanwie urzędniczo-administracyjnej nowomowy, to bełkot, choć może uroczy albo i „przezabawny”, pozostaje bełkotem. W próżni nie zadziałał. Niestety, żaden z moich nieulubionych autorów nie podaje w komentarzach, do jakich dotarłem, recepty na percepcję tekstu, nie mówiąc już o dokonaniu filologicznej autoanalizy. Domyślam się, że ich zdaniem poezja jest „niepowiadalna”. Dla mnie jest frapująca, błyskotliwa lecz bełkotliwa, ale może ona jest nie dla mnie.
„IDŹ DO BIBLIOTEKI!”
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że wspólny mianownik mojego „nie rozumiem” w odniesieniu do różnych autorów jest nieco oszukańczy, może nawet krzywdzący. Choćby pobieżny rzut oka na najbardziej zewnętrzną stronę wierszy Sendeckiego i Sosnowskiego ujawnia wielość różnic. Z kolei sam Sosnowski nagabnięty ongiś przeze mnie o Biedrzyckiego przyznał, że nie bardzo odbiera fale, na jakich nadaje Biedrzycki. Doszukując się tendecyjnie wspólności między nimi, co jeszcze można wskazać? Na pewno rodzaj prywatnego hermetyzmu, stosowania kodów czytelnych dla wąskiego kręgu wtajemniczonych. Osobną antologię dałoby się tu złożyć z wierszy stanowiących poetycką sprawozdawczość z imprez literackich, czy raczej ich kuluarów. Poza zamiłowaniem do nadawania zasłyszanym kolokwializmom rangi formuł bez mała magicznych, zamiłowanie do literackiej gry z czytelnikiem. Czasem gry o nic, bo dozwolone jest stosowanie „pustych zagadek” (określenie Sosnowskiego), czyli dawanie do myślenia tam, gdzie potrzeby myślenia nie ma. Z pewnością autorzy ci lepiej czują się w doświadczonym przez postmodernizm świecie, niż ich (rzekomi?) antagoniści, z których kilkoro przypadkowych przywołałem w nawiasie na wstępie. Długo można by rozprawiać o tzw. intertekstualności, o którą już na chybcika zahaczyliśmy przy okazji wierszy z cyklu „Daj mi tam...” Z tą intertekstualnością wiąże się istna plaga cytatów, także pseudo- i auto-, oraz zaczerpnięte ze współczesnej muzyki popularnej techniki – „techno”, „cover” i „sampling”.
Nie zawsze jest tak dobrze, jak w przypadku Adama Wiedemanna i jego książki „Rozrusznik”, żeby autor litościwie zamieścił na końcu ściągawkę zatytułowaną „Samples from”. Ale nawet znając źródła wszystkich sampli i coverów, można do końca nie wiedzieć, co jest grane. Zapytany przez Tomasza Majerana o poundowskie inspiracje tej cytatofilii, Sosnowski odpowiada: „Pound, cytując, w istocie mówi: »Słuchaj, teraz będzie o miłości, więc zacytuję ci linijkę z Cavalcantiego (...). Och, nie znasz Cavalcantiego? Idź do biblioteki. Spotykamy się za dwa dni o tej samej porze«. Ale dla mnie to jest coś zupełnie innego”. Obok znajduje się wiersz Sosnowskiego „Ruch lokalny” i odautorski komentarz. W wierszu pojawia się inwokacyjna fraza:
O piękne lata,
wieki wieków, noce nocy i tarcze
dni w onegdaj nieodłącznym
rekwizycie kupca i księgowego!
Nawiązując do niej autor wyjaśnia: „nieodłączny rekwizyt kupca i księgowego to liczydło. Były liczydła bębenkowe i tarczowe. Por. Wielka Encyklopedia Powszechna PWN, hasło »liczydło«„. Czyli jednak odsyła mnie, nieoczytańca, do biblioteki, może nie na dwa dni, ale zawsze. Przyznaję, że pierwszy raz słyszę o liczydłach tarczowych, ale czy wiersz straciłby coś, gdyby zostawić wyraźniejszy trop, choćby powiedzieć wprost o „liczydle” – chyba nie brzmi to gorzej niż „rekwizycie”? Niewyraźny podmiot liryczny „Ruchu lokalnego” dociera pod koniec na pocztę, a tam:
Taka masa
rachunków? Czy jeszcze ktoś zdąży
nas wykupić, skoro nie ma końca
upadaniu, zera mnożą się i grawitacja
ściąga czoło na szybę okienka?
Kto mnie trzyma? Gdzie krążek?
Jaki krążek?! Komentarz: „Oczywiście, zamiast słowa »wykupić« można by postawić »odkupić«. Natomiast położenie słowa »jeszcze« nie oznacza tutaj żadnej nadziei. Rachunki są astronomiczne, kolejka napiera, człowiek mdleje i jego głowa uderza nagle w szybę pocztowego okienka; ten ktoś jest jak oszołomiony hokeista przyparty do pleksi”. Tym sposobem zagadka krążka zostaje rozwiązana. Rozwiązałbym ją sam, gdybym miał po temu więcej danych. Może jestem tym nieistniejącym prostolinijnym odbiorcą poezji, ale na hokeju się znam i lżej by mi było, gdyby na przykład posadzka na poczcie lśniła jak lodowisko albo gdyby tłum atakował bodiczkiem lub piórem trzymanym oburącz. I jeszcze kilka słów wyjaśnienia, jak wiersz powstawał: „idąc dalej, z Serocka, do Jadwisina, nie z Bordeaux do Nürtingen, ale zawsze, myślałem już o Hölderlinie, pieszych wędrówkach i 36 roku życia. Kiedy umarła Susette Gontard? Wtedy, w sposób tyleż zagadkowy, co nieunikniony, w moje zdania wplątała się Maurice Blanchot”. Czyli apiać do biblioteki! Łatwo mi się zgodzić, że sposób pojawienia się Blanchota jest zagadkowy. Lecz czemu nieunikniony? Mam się chyba domyślać, że mocą jakiejś Najwyższej Woli, która rządzi wierszem, jak chce, kierując się własną, niedostępną nam logiką. Może tak i jest.
„CHARAKTER PANTOMIMY SŁOWNEJ”
„Dlaczego więc nie da się powiedzieć krótko: bełkot?” – pyta o Sosnowskiego Karol Maliszewski w szkicu „Precyzja chaosu”. Odpowiedziałbym, i chyba nie wbrew przeczuciom pisarza i krytyka: ponieważ „bełkot” ten tak nasycony jest erudycją, ekwilibrystyką znaczeniową, składniową (choć tą akurat w granicach prawa) i Bóg wie jaką jeszcze, że aż chce się wierzyć w porządkującą go Najwyższą Wolę, zasłoniętą, przed oczami maluczkich. Można by powiedzieć jak o ostatnich „poezjach”, chyba ważnego dla Andrzeja, Hölderlina: aż szkoda, że to bełkot.
Moją bolączkę stanowi to, że Maliszewski i wielu innych znajduje przyjemność – chyba nie masochistyczną? – w obcowaniu z taką poezją, a ja, wyjąwszy kilka tekstów raczej ubocznych dla Sosnowskiego, nie. Nic w obszernym szkicu Maliszewskiego nie wskazuje na to, że rozumie te wiersze, ale zdaje się, że udaje mu się pięknie nie rozumieć. A zgadzam się, że piękno można postawić przed rozumieniem. Przyjemność też. Sam Sosnowski mówi o przyjemności przy innej jeszcze okazji, komentując swój wiersz „Errata”: „Ma to charakter pantomimy słownej, która ma oczywiście znaczenia, i to ma ich mnóstwo, ale nie łączą się one z żadnym zaangażowaniem, czy to w życie, czy to w jakąkolwiek postawę czy kwestię, i toczą się dla własnej, po trosze karnawałowej, przyjemności”.
Niezmiennie jestem przy nadziei, że niniejsze gorzkie żale nie będą odebrane jako atak na kogokolwiek lub cokolwiek. Jestem tym czytelnikiem, który otrzymał dar i nie wie, co z nim zrobić, tym, o którym Biedrzycki mówi, że po lekturze zostaje z pustymi rękami. Kilka wyimków z tej rozmowy: „Wiersz jest, mówiąc brzydko, odpowiednikiem spakowanej informacji. Trochę podobnie jak w komputerach są programy pakujące, które umieszczają większą ilość na małej objętości. Dla mnie wiersz jest porcją spakowanej informacji, z tą różnicą, że można sobie wybrać różne algorytmy rozpakowujące. Bardzo jest też ciekawe, jak ktoś sobie to rozpakowuje. Dla niektórych jest to dość denerwujące zajęcie. (...) Spodziewam się jednak, że czytelnik uczyni ten wysiłek, znajdzie swój własny logarytm i rozpakuje ten komunikat. Istnieje też ryzyko, że na końcu zostanie z pustymi rękami, bo albo w wierszu nie było nic, albo jego algorytm nic z niego nie wydobył”.
Czyżby jednak hermetyzm, przynajmniej w tym przypadku? Bardzo jestem ciekaw, czy nieprostolinijny kibic Biedrzyckiego, kiedy już znajdzie algorytm i rozpakuje językowy dar, otrzymuje nagrodę podobną tej, co czytelnik Suski lub Macheja? A więc dostęp do jakiegoś przeżycia niby nie dającego się zwerbalizować, ale do którego podprowadzony zostaje jednak dzięki językowi poezji? Zapewne rzadziej jest to delikates podlany sosikiem „wzruszenia”, charakterystycznego raczej dla liryki bezpośredniej, od której tu często się odchodzi, ale może obficiej i zmyślniej przyprawiony? Bo byłbym zazdrosny, gdyby otrzymywał coś lepszego lub więcej. I zaczynam wątpić w bliską mi myśl H. Usenera, który w „Imionach bogów”, a więc pracy religioznawczej, lecz odnoszącej się do języka, napisał: „Zjawiskami i stosunkami, w których i dzięki którym w świadomości pojawia się odczucie nieskończoności, są tylko zjawiska i stosunki skończone i ograniczone”.
Stosunki – niech będzie, że międzywyrazowe – w tej twórczości już na starcie zdają się zmierzać do nieskończoności, do nieograniczonej pojemności, stąd owa mnogość sposobów rozkodowania, jakie można znaleźć, jeśli się umie. To przełom już choćby o tyle, że w odniesieniu do takich utworów nie może już paść sakramentalne „co poeta chciał”, bo równie prawdziwe będą odpowiedzi, że chciał powiedzieć wszystko i że nic nie chciał powiedzieć. A jednak nie mogę pozbyć się podejrzenia, że przyjemność obcowania z tą poezją to przyjemność posługiwania się grypserą dla wybranych, intelektualnym argotem. Odnoszę wrażenie, że w odróżnieniu od poetów miłujących ład i porządek, ci lubują się w ekstremach; co dla tamtych bywa ubocznym i jednorazowym wyskokiem (komuż nie zdarzają się wiersze zupełnie od czapy?), tu staje się jakimś wyskokiem permanentnym.
Męce nienadążania za śmigłowcami skojarzeń, błądzenia po trajektoriach tych wyskoków, towarzyszy rozczarowanie krytyką śledzącą opisywane zjawisko. Jego recenzje zaczynają się najczęściej wystawieniem białej szmaty, po czym następuje ciąg marginesowych, omijających sedno dygresji. Takie mam wrażenie. Recenzje typu „nie rozumiem, więc potępiam w czambuł”, pomijam. Byłbym szczęśliwy, gdyby ten tekst skłonił Kogoś Mądrego do próby całościowego rozpracowania zasady przyjemności, jaka ma płynąć z lektury Sosnowskiego czy Sendeckiego. Niech się ktoś taki znajdzie. Niech weźmie i niech wskaże. Gutorow, do pióra! Pióro, do samokrytyki! Zrobienie porządku z tymi autokratami języka wydaje się sprawą pilną z co najmniej kilku powodów.
*
Wczytując się w ich twórczość, choćby nierozumnie, nie sposób nie zauważyć oryginalnych pomysłów na penetrację języka, odkrywania jego zahibernowanych możliwości, tego, co Sosnowski i Sommer metaforycznie nazywają „poszerzaniem wąskiego pasma” komunikacji lub „rozpychaniem języka”. Bramy percepcji zostały szeroko otwarte. Inwentaryzacja reguł rządzących tym żywiołem nie tylko mnie ułatwi życie, ale też umożliwi ustawienie tam, gdzie „prawie wszystko jest dozwolone”, bramki eliminującej grafomanię. Łatwo sobie wyobrazić armię epigonów, którzy na obronę swego ewentualnego nieprecyzyjnego chaosu będą mieli gotową odpowiedź w rodzaju „znajdź sobie algorytm” lub „przeczytaj za trzy lata”. I jeszcze Piotr Bołtuć zacznie znowu pisać. Nie pamiętacie Bołtucia? Z piętnaście lat temu otrzymał nagrodę pisma „Radar” za jednorazowy wystrzał, kwintesencję bełkotu. Nie pamiętacie „Radaru”? Zajrzyjcie do czytelni. Spotkamy się za miesiąc w tym samym miejscu.
[i] Prwdr. „Tygodnik Powszechny” 2000, nr 24.