Tarantela nad ścierniskiem
Skacząc na krzywej nodze
uderzam w sufitu torturę
tańczą zwierzęta w podłodze
do głębi obrotu przez skórę
Hejże, chude zwierzęta ofiarne
do tańca niech zlepi nas jad
i niech da nam siły marne
by zniszczyć drucianych kół ład
Oto ciemne i palne są psoty
trupie głowy na żerdzi dyndają
w tę noc wątpliwej pieszczoty
do przekleństw siłą zmuszają
Hejże, chude zwierzęta ofiarne
do tańca niech zlepi nas jad
i niech da nam siły marne
by zniszczyć drucianych kół ład
Woskowe zwierzęta procesji
płoną w przetarciu krzemienia
rozdajmy komunię w opresji
skąpani w bryłach bez cienia
Hejże, chude zwierzęta ofiarne
do tańca niech zlepi nas jad
i niech da nam siły marne,
by zniszczyć drucianych kół ład
Nie tańczę nikomu przy nodze,
dłonie są w ciągłym płomieniu,
przez zwierząt ciała przechodzę
pływając w wartkim strumieniu
Hejże, chude zwierzęta ofiarne
do tańca niech zlepi nas jad
i niech da nam siły marne
by zniszczyć drucianych kół ład
W głębi, w kołysce z kalcytu
bliźniacze kryształy pielimy
mnożymy się licznie do rytu
choć w tańcu się roztrwonimy!
Hejże, chude zwierzęta ofiarne
do tańca niech zlepi nas jad
i niech da nam siły marne,
by zniszczyć drucianych kół ład
a tych, co tańca ci odmawiają
nie mając rąk, wydadzą pięść
co twoje białe imię skreślają
pal licho sześć, pal licho sześć
Diamonds diggers (3)
Na górze, gdzie źdźbła podnoszą się do słońca
ludzie obliczają zyski i spływają wolno
wraz ze spiętrzeniami tępych wymian
gdy odchodzą w stronę kantorków
zmęczeni smutkiem, złączeni w pary
robi się tam podobno przyjemnie
Tu na dole łypię na to sreberkiem
Okiem przekwitłym, zalążkiem bulwy
Mam kawałek na wpół spróchniałej burty
i to ona mnie poruszy i popłynę w niej
a tam na górze, gdzie źdźbła czerpią ze mnie kagańce
na płaskowyżu srebrzą się ich poczciwe główki
I naprawdę wspaniale przypominają z nazwy
na wpół zdziczałe kwiaty
Starorzecze
W srebrnych strupach czujny zawiadowca
rozdziela sumiennie wodę od osadu
Oczyścił zrośnięte koryto dawnej rzeki
mosty i tamy ustąpiły wodnym językom
klaszczą o brzegi, topią rytmem skarpy
Błogosławi się czystą wodę i czoło z błota
rozwiązuje się w dorzeczach języki ognia
Znów pochłaniają drewno i korzeń, i korę
Nabierają powietrza łupiny kąkolu,
łuszcząc się, wracają zwęglone do wody
Z nich lepione są dłonie, jakże pełne łaski
i rozlewa się wesoła pieśń ubytku
na nasze płaskie twarze, bez wyrazu
Pijani nią niesiemy przyciężkie, cynowe garnki
i mamy imię, i dorzecznie możemy mówić
o końcu świata lub o hodowli sinych bulw
Jednak po ceremonii wyjdziemy osobno
z nurtu tej rzeki i staniemy nago na brzegu
będziemy się trząść, płakać z bólu wyłowienia
Będę bełkotać i płytko oddychać
Będziesz bełkotać i płytko oddychać
Podbiegną do nas mieszkańcy wiosek
osuszą nas, wręczą ciepłe placki i żółć
tłumacząc zawile nasze kolejne powinności
Errata (ghost version)
Obracam się i rysuję kawałek twojego ramienia
Jest „ramienia”, powinno być „twoich imion brak”
Jakich imion? Powinno być „tylko jednego imienia”
Obracam się i rysuję kawałek twojego znamienia
znów zupełnie nie inspirując się rzeczywistością
Tak, wykroiłam ten kawałek ze swojego żebra
i uczyniłam osią martwych obrotów, (tu) tupania
w gruncie rzeczy, przewrotki po trupach do celi
Obracam się, rysuje się ślad ciepła w powietrzu
Jest po innych powinien być tylko ślad po tobie
Po jakim tobie, kogo chcę nazwać tobą, dziesiątki?
Widzisz, obracam się, nie zostawiam śladu po sobie
Na nic ptasie mięso pozostawione mokrym palcom
Na nic złożenie sennych wieńców z ramion bliskich
uproszczeń, wchodzimy rytmicznie do rowu
Szukam w gruncie rzeczy bezkształtu twojej dłoni
Obracam się, widzę zdolnych do posługi dotyku
Jest „dotyku”, powinno być „etyków”, do posługi
upominania mnie o właściwej rozkładówce słów
w czasie mizernej adoracji łęgowego klepiska
Ołtarz to wyłowiony koszyk z rzeki, a w nim ogień
dzieci z wody, ręce tłuszczem, pięćdziesiątą cegłę
podnieś śpiewem, gdy odjedziesz, chóry zniszczę
by nie szukały już ścięgna tych zajęczych zawodów
Obracam się i nie wiem, kim jesteś, widzę „wycięcie”
Po tobie jest wycięcie, powinny być ciche dźwięki
sylab turkoczących w kołach nieczynnych maszyn
pełnych zimnej pary, która nie uniesie nas przecież
Tyle błędów, gdzie miara, gdzie modlitwa nocna
za kryte ciała, tak by ruszyła je wreszcie śmierć
z miejsca niosąc kwiat, po wszystkim miało być
„w ustach czerwonego szlamu wietrzenie” i jest
Uczyniłam osią obrotów ozdobę twoich oczu
To znów nie ten kształt, Erato i na oślep pędzę
nie dostrzegając podnoszącej się mgły w rowie
na wysokości pośpiesznej inkrustracji bioder
Potrąca mnie na poboczu światło, poprawia
Obracam się ostatni raz, chcąc cię zapamiętać
wyraźnie widzę tylko zwielokrotnione cokoły
monstrualne piedestały znikającej już postaci
rosną stale, czerpiąc z zupełnie pustej mogiły
tyle błędów, gdzie miara, gdzie modlitwa nocna
za kryte ciała, tak by ruszyła je wreszcie śmierć
z miejsca niosąc kwiat, po wszystkim miało być
„w ustach czerwonego szlamu wietrzenie” i jest
Uczyniłam osią obrotów ozdobę twoich oczu
To znów nie ten kształt, Erato i na oślep pędzę,
nie dostrzegając podnoszącej się mgły w rowie
na wysokości pośpiesznej inkrustracji bioder
Potrąca mnie na poboczu światło, poprawia
Obracam się ostatni raz, chcąc cię zapamiętać,
wyraźnie widzę tylko zwielokrotnione cokoły,
monstrualne piedestały znikającej już postaci,
rosną stale, czerpiąc z zupełnie pustej mogiły
choszech (ciemność)
Wszystko pogrąża się w tej ścianie, w tym wale
przepełnionym martwą mową i nawiązywaniem
Nie zniosłabym tego dawnego, taniego oszustwa
kłamstwa, by niewolnika uczynić szczęśliwym
I głazy płoną, i wyginają się nogi do wyjścia
A w ciemności nie potrzeba zjawy
by znaleźć oręże, co rękojeść ściska
Twoje otępienie i płaskie oddechy
imiona, nazwy, lata, niech to wszystko zginie
w godzinie wyprowadzenia słowa „stąd”
W czcigodnej absydzie całkiem wypłukanej
na wyrost obrzędy chwalebne zabierają nas
w mroczny łoskot namiotu, w perliste ukojenia
Wpadaliśmy w lej siny, przeklinając dobę
co była odłożona jako śmierci okład
Bryły pozyskują wielość, łączą się z innymi
W rytmice ich jestem, barbarzyństwo moje
wszystko dla pozyskania pieśni, co kształty swe dobiera
niespowodowane naszym lękiem i pragnieniem plonów
barad (grad)
Nawet zimne i twarde ma swoją pieśń
uderza, rozbija nas rytmicznie i kluczy
nas, tak niesprawiedliwie dotkniętych
urodzajem rozsądnych zbieraczy
Goreje gruz!
kinim (komary)
Zależny od pory dnia i mowy konwój sierocy dościga
wycięte wskazówki (zakrywają je wołający wściekle
Do bioder, do bioder szybko! Toniemy! To-‐nie-‐my)
Ich telesteriony rozpadły się, a miały tysiąc stóp
wielkości i biegły inne dłonie po relikwie, ślizgając się
po ciemnym spodzie wiersza, szukając zakażenia
które mogłyby pogłębić, nie znajdując dna i ulgi