Share on FacebookGoogle+Tweet about this on Twitter

Rolando,Bianka

Tarantela nad ścierniskiem

 

Skacząc na krzywej nodze

uderzam w sufitu torturę

tańczą zwierzęta w podłodze

do głębi obrotu przez skórę

 

Hejże, chude zwierzęta ofiarne

do tańca niech zlepi nas jad

i niech da nam siły marne

by zniszczyć drucianych kół ład

 

Oto ciemne i palne są psoty

trupie głowy na żerdzi dyndają

w tę noc wątpliwej pieszczoty

do przekleństw siłą zmuszają

 

Hejże, chude zwierzęta ofiarne

do tańca niech zlepi nas jad

i niech da nam siły marne

by zniszczyć drucianych kół ład

 

Woskowe zwierzęta procesji

płoną w przetarciu krzemienia

rozdajmy komunię w opresji

skąpani w bryłach bez cienia

 

Hejże, chude zwierzęta ofiarne

do tańca niech zlepi nas jad

i niech da nam siły marne,

by zniszczyć drucianych kół ład

 

Nie tańczę nikomu przy nodze,

dłonie są w ciągłym płomieniu,

przez zwierząt ciała przechodzę

pływając w wartkim strumieniu

 

Hejże, chude zwierzęta ofiarne

do tańca niech zlepi nas jad

i niech da nam siły marne

by zniszczyć drucianych kół ład

 

W głębi, w kołysce z kalcytu

bliźniacze kryształy pielimy

mnożymy się licznie do rytu

choć w tańcu się roztrwonimy!

 

Hejże, chude zwierzęta ofiarne

do tańca niech zlepi nas jad

i niech da nam siły marne,

by zniszczyć drucianych kół ład

 

a tych, co tańca ci odmawiają

nie mając rąk, wydadzą pięść

co twoje białe imię skreślają

pal licho sześć, pal licho sześć

 

Z tomu Łęgi.

 

Diamonds diggers (3)

 

Na górze, gdzie źdźbła podnoszą się do słońca

ludzie obliczają zyski i spływają wolno

wraz ze spiętrzeniami tępych wymian

gdy odchodzą w stronę kantorków

zmęczeni smutkiem, złączeni w pary

robi się tam podobno przyjemnie

 

Tu na dole łypię na to sreberkiem

Okiem przekwitłym, zalążkiem bulwy

Mam kawałek na wpół spróchniałej burty

i to ona mnie poruszy i popłynę w niej

 

a tam na górze, gdzie źdźbła czerpią ze mnie kagańce

na płaskowyżu srebrzą się ich poczciwe główki

I naprawdę wspaniale przypominają z nazwy

na wpół zdziczałe kwiaty

 

Z tomu Łęgi.

 

 

Starorzecze

 

W srebrnych strupach czujny zawiadowca

rozdziela sumiennie wodę od osadu

Oczyścił zrośnięte koryto dawnej rzeki

mosty i tamy ustąpiły wodnym językom

klaszczą o brzegi, topią rytmem skarpy

Błogosławi się czystą wodę i czoło z błota

rozwiązuje się w dorzeczach języki ognia

Znów pochłaniają drewno i korzeń, i korę

Nabierają powietrza łupiny kąkolu,

łuszcząc się, wracają zwęglone do wody

Z nich lepione są dłonie, jakże pełne łaski

i rozlewa się wesoła pieśń ubytku

na nasze płaskie twarze, bez wyrazu

Pijani nią niesiemy przyciężkie, cynowe garnki

i mamy imię, i dorzecznie możemy mówić

o końcu świata lub o hodowli sinych bulw

Jednak po ceremonii wyjdziemy osobno

z nurtu tej rzeki i staniemy nago na brzegu

będziemy się trząść, płakać z bólu wyłowienia

Będę bełkotać i płytko oddychać

Będziesz bełkotać i płytko oddychać

Podbiegną do nas mieszkańcy wiosek

osuszą nas, wręczą ciepłe placki i żółć

tłumacząc zawile nasze kolejne powinności

 

Z tomu Łęgi.

 

Errata (ghost version)

 

Obracam się i rysuję kawałek twojego ramienia

Jest „ramienia”, powinno być „twoich imion brak”

Jakich imion? Powinno być „tylko jednego imienia”

Obracam się i rysuję kawałek twojego znamienia

znów zupełnie nie inspirując się rzeczywistością

Tak, wykroiłam ten kawałek ze swojego żebra

i uczyniłam osią martwych obrotów, (tu) tupania

w gruncie rzeczy, przewrotki po trupach do celi

 

Obracam się, rysuje się ślad ciepła w powietrzu

Jest po innych powinien być tylko ślad po tobie

Po jakim tobie, kogo chcę nazwać tobą, dziesiątki?

Widzisz, obracam się, nie zostawiam śladu po sobie

Na nic ptasie mięso pozostawione mokrym palcom

Na nic złożenie sennych wieńców z ramion bliskich

uproszczeń, wchodzimy rytmicznie do rowu

Szukam w gruncie rzeczy bezkształtu twojej dłoni

 

Obracam się, widzę zdolnych do posługi dotyku

Jest „dotyku”, powinno być „etyków”, do posługi

upominania mnie o właściwej rozkładówce słów

w czasie mizernej adoracji łęgowego klepiska

Ołtarz to wyłowiony koszyk z rzeki, a w nim ogień

dzieci z wody, ręce tłuszczem, pięćdziesiątą cegłę

podnieś śpiewem, gdy odjedziesz, chóry zniszczę

by nie szukały już ścięgna tych zajęczych zawodów

 

Obracam się i nie wiem, kim jesteś, widzę „wycięcie”

Po tobie jest wycięcie, powinny być ciche dźwięki

sylab turkoczących w kołach nieczynnych maszyn

pełnych zimnej pary, która nie uniesie nas przecież

Tyle błędów, gdzie miara, gdzie modlitwa nocna

za kryte ciała, tak by ruszyła je wreszcie śmierć

z miejsca niosąc kwiat, po wszystkim miało być

„w ustach czerwonego szlamu wietrzenie” i jest

 

Uczyniłam osią obrotów ozdobę twoich oczu

To znów nie ten kształt, Erato i na oślep pędzę

nie dostrzegając podnoszącej się mgły w rowie

na wysokości pośpiesznej inkrustracji bioder

Potrąca mnie na poboczu światło, poprawia

Obracam się ostatni raz, chcąc cię zapamiętać

wyraźnie widzę tylko zwielokrotnione cokoły

monstrualne piedestały znikającej już postaci

rosną stale, czerpiąc z zupełnie pustej mogiły

 

tyle błędów, gdzie miara, gdzie modlitwa nocna

za kryte ciała, tak by ruszyła je wreszcie śmierć

z miejsca niosąc kwiat, po wszystkim miało być

„w ustach czerwonego szlamu wietrzenie” i jest

 

Uczyniłam osią obrotów ozdobę twoich oczu

To znów nie ten kształt, Erato i na oślep pędzę,

nie dostrzegając podnoszącej się mgły w rowie

na wysokości pośpiesznej inkrustracji bioder

Potrąca mnie na poboczu światło, poprawia

Obracam się ostatni raz, chcąc cię zapamiętać,

wyraźnie widzę tylko zwielokrotnione cokoły,

monstrualne piedestały znikającej już postaci,

rosną stale, czerpiąc z zupełnie pustej mogiły

 

Z tomu Łęgi.

 

choszech (ciemność) 

 

Wszystko pogrąża się w tej ścianie, w tym wale

przepełnionym martwą mową i nawiązywaniem

Nie zniosłabym tego dawnego, taniego oszustwa

kłamstwa, by niewolnika uczynić szczęśliwym

I głazy płoną, i wyginają się nogi do wyjścia

A w ciemności nie potrzeba zjawy

by znaleźć oręże, co rękojeść ściska

Twoje otępienie i płaskie oddechy

imiona, nazwy, lata, niech to wszystko zginie

w godzinie wyprowadzenia słowa „stąd”

W czcigodnej absydzie całkiem wypłukanej

na wyrost obrzędy chwalebne zabierają nas

w mroczny łoskot namiotu, w perliste ukojenia

Wpadaliśmy w lej siny, przeklinając dobę

co była odłożona jako śmierci okład

Bryły pozyskują wielość, łączą się z innymi

W rytmice ich jestem, barbarzyństwo moje

wszystko dla pozyskania pieśni, co kształty swe dobiera

niespowodowane naszym lękiem i pragnieniem plonów

 

Z tomu Pascha.

 

 

barad (grad) 

 

Nawet zimne i twarde ma swoją pieśń

uderza, rozbija nas rytmicznie i kluczy

nas, tak niesprawiedliwie dotkniętych

urodzajem rozsądnych zbieraczy

Goreje gruz!

 

Z tomu Pascha.

 

kinim (komary)

 

Zależny od pory dnia i mowy konwój sierocy dościga

wycięte wskazówki (zakrywają je wołający wściekle

Do bioder, do bioder szybko! Toniemy! To-­‐nie-­‐my)

Ich telesteriony rozpadły się, a miały tysiąc stóp

wielkości i biegły inne dłonie po relikwie, ślizgając się

po ciemnym spodzie wiersza, szukając zakażenia

które mogłyby pogłębić, nie znajdując dna i ulgi

 

Z tomu Pascha.