Share on FacebookGoogle+Tweet about this on Twitter

Sośnicki,Dariusz

Wynton Marsalis i Bostońska Orkiestra Symfoniczna pod dyrekcją Seijiego Ozawy we francuskiej stacji muzycznej „Mezzo”

 

Cała orkiestra w T-shirtach,

studio w ciepłych kolorach obrazów Hockneya.

Kilkanaście Byków Pabla Picassa,

każdy trochę inny – na tym polega wariacja.

 

Sonata to trzy klocki w kształcie budynków,

przez pierwszy przechodzą schody,

po nich melodia się wspina do drugiego tematu.

W drugim budynku jest wiele schodów,

prowadzą w różnych kierunkach,

krzyżują się – to przetworzenie.

 

Wstajecie rano, jecie śniadanie,

potem w południe obiad

i kolację wieczorem.

Następnego dnia to samo

i kolejnego – to jest forma.

 

W szkole

macie te same lekcje w każdy poniedziałek,

we wtorek inne niż w poniedziałek,

ale za tydzień we wtorek znów wtorkowe.

Wszystko następuje po sobie

w ustalonym porządku – to jest forma.

 

Rodzicie się,

dorastacie,

wypełniacie formę swoich ciał,

macie dzieci. A potem w tył zwrot,

dzieci was opuszczają,

umierają wasi rodzice.

A wszystko przy dźwiękach muzyki,

która staje się coraz dziksza,

choć poznaliście także dodekafonię i aleatoryzm

i nic was nie powinno zaskoczyć.

 

Ale ona jest dzika,

wystaje zewsząd,

zarasta wszystko.

 

Nawet największe

stado byków

nie umie jej przerobić.

 

            Z tomu Skandynawskie lato (2005)

 

Lato państwa P.

 

Z południa na północ,

ze wschodu na zachód, i tak dalej.

Właściwie w każdym kierunku. Wszystko

się przemieszcza, jedno w dzień, drugie w nocy.

 

Zaczęło się niewinnie,

a potem nielegalny owoc i pierwsze

pakowanie walizek. Przejście przez Morze Czerwone,

wędrówki ludów, w świetle, pod osłoną.

 

Go west, young man i One way ticket.

Diariusz podróżny, powieść drogi.

W końcu tanie linie –

lotnicze i kolejowe.

 

A oni? Siedzą ciągle na tyłku

jakby przykuci do skały – latarnie morskie,

którym odcięto prąd

za niepłacenie rachunków.

Żółtaczka typu C zagląda do nich przez okno

telewizora i wskazuje palcem wątrobę.

 

We wrześniu walą się jak dwie wieże,

bo ich przygniotła szkoła. Albo biegają

z pokoju do kuchni, i z powrotem,

on do niej, ona do niego. I czegoś od siebie chcą,

 

ale nie biorą wszystkiego,

by było po co wracać.

 

            Z tomu Państwo P.

 

Potwór

 

Pociąg, którym wracałem

przez wielką równinę,

mówię ci, to był potwór

z napęczniałym brzuchem.

 

On miał leże w Puławach,

żerował w Warszawie;

dzieci go pozdrawiały,

a on je połykał.

 

Teraz bawią się razem

chłopcy z blokowiska,

dziewczynki z zapałkami,

eskulap z palestrą.

 

Rodzice im zdążyli

wrzucić po zabawce,

są chomiki w akwarium,

playStation i klaser.

 

Coraz starsi rodzice,

tęsknota ich trawi,

teraz oni przychodzą

pozdrawiać podróżnych.

 

I na zegarki patrzą

w ciemnych okularach,

i palą, i nie wiedzą,

że się już nie pali.

 

Aż podniesie kotwicę

lodołamacz „Smutek”.

Ruszy Letnia Szkoła

Wspólnego Języka.

 

Byłem tam, wiem, co mówię,

to był gruby potwór –

pociąg, którym wracałem

przez wielką równinę.

 

            Z tomu Państwo P. (2009)

 

Latarnik

 

Wstaję rano i świat wygląda jak Heathrow, Orly albo O’Hare.

Z lewej kawka pełna tajemnic, dołem dwa wróble, po prostu,

zewsząd jerzyki, w stadach, jak fanatyczna gwardia

jakiejś niezłomnej postaci. Port lotniczy imienia Lecha Wałęsy,

Ławica albo Okęcie. Gołąb z wypełnionym wolem,

kulejący, niewinny. Szpak z żółtym ładunkiem w dziobie, przemytnik,

ta jego małpia zdolność do języków. Tempelhof, Shönefeld,

Leipzig/Halle. Słońce odbija się od białych tablic do koszykówki

i wraca do gry w obecność, nigdy nie byłem w tym dobry,

lecz czasy się zmieniają. Gdybym był kontrolerem lotów,

chodziłbym w białej koszuli i dawał poczucie bezpieczeństwa

młodym kobietom w barze, rzecz jasna po godzinach,

co też przelatują szybko, kładąc się krótkim cieniem na zatokach kawy

z wolnocłowego sklepu. Stawałbym przed panoramiczną szybą

i myślał o tym, jak mało dzisiaj zależy od talentu i pasji

pojedynczego człowieka. Latarnik, niestety,

lecz z widokami na przyszłość.

  Podanie o nadgodziny

leży w dolnej szufladzie, pod naszym zdjęciem z wakacji.

Na razie odrzucone, lecz skrzętnie odnotowano, jak sądzę, że jestem gotowy.

 

            Z tomu O rzeczach i ludziach (2011)

 

Wielkie bezmyślne serce

 

Mowa jest matką, nie służącą myśli,

ale czasem jest matką tak płochą i tak żądną przygód,

że myśl prawie jej nie widuje. A jeśli już,

 

to nad ranem. Szelest żwiru, błysk świateł,

stłumiona salwa śmiechu. Trafiona matka wypada z samochodu

i toczy się przez podjazd strzeżony przez rzędy iglaków,

 

co się zdrzemnęły na służbie, podobnie jak prawa fizyki.

Szuka w torebce kluczy, znajduje szminkę,

wspina się z powrotem – prawa fizyki, obudźcie się! –

 

i temu cieniowi za kierownicą

dorysowuje na piersi wielkie bezmyślne

 

serce.

 

Mniszek

 

Z błotnistej ziemi,

którą przecinał kamienny rynsztok,

wyrastał mniszek.

 

Był zielony, zakwitał na żółto.

Nie mógł mieć siwej głowy,

nie miał nawet zarostu.

 

Sporo korzonków

po sąsiedzku,

trochę doskwierał brak pustelni.

 

Z ksiąg kilka atlasów,

raczej fauny niż flory,

wszystkie z biblioteki,

 

na własność końska nowelka.

Przeczytana późno,

ale z jakim skutkiem!

 

Gwiazdy i księżyc,

czerwona latarnia i niebieski kogut.

Palce słońca, które się wydobywa z zapaści.

Wszystkie światła na rynsztok!

 

Wiedział już mniszek, że któregoś dnia

popłynie nim, ach, popłynie

w szeroki świat.

 

Życie płynie wąską strużką

 

Życie płynie wąską strużką

pomiędzy kępami szczawiu,

omija łysą oponę, but

wołający jeść, dziurawy garnek.

Jest niebieskawe i szemrze.

 

Szumią zielone drzewa,

lis kopię norę za dnia

w podworskim parku. Na ławce

brat i ojciec, ramię w ramię,

dupska na oparciu,

buciory na siedzeniu.

Opowiadają, jak było.

 

Kto dostał większy wycisk,

kto miał ładniejszą chustę

(zwykła jednostka,

a tylu zdolnych chłopaków),

do kogo przychodziła

ładniejsza dziewczyna

z okolicznej wioski.

 

Wrócili,

przestała przychodzić.

Raz im mignęła, chyba ona,

nie widzieli twarzy.

Zerwali się, chcieli za nią biec,

ale nogi mieli jak z waty,

kręciło im się w głowie,

zrobiło im się niedobrze.

 

Położyli się spać

pod płotem,

w rowie, w krzakach.

Wszystko jedno.

 

Pomiędzy kępami szczawiu

lodówka z urwanymi drzwiami,

błotnik od malucha, grabie

ze złamanym trzonkiem.

Cicho, jakby się wszyscy objedli

makiełkami z wczoraj.