KRZYSZTOF KOEHLER
Myślę, że wszystkie histeryczne reakcje krakowsko-warszawsko-wrocławskie na pojawienie się w naszej poezji Wojciecha Wencla nie biorą się z jakiejś specjalnej ku niemu niechęci. Nie biorą się też z racji artykułowanego przez Wencla bardzo wyraźnie (artykułowanego - to jest niezmiernie ważne – nie na poziomie “confessio fidei", lecz na poziomie poetyki, czy też nawet filozofii sztuki poetyckiej) katolicyzmu. Histeria bierze się raczej z przerażenia współczesnej krytyki literackiej w Polsce oraz dzisiejszych naszych poetów i miłośników tychże poetów (nie mylić ich z krytykami!) mową podniosłą, stylem uroczystym, wysokim Wenclowych wierszy. Skąd ten lęk?
Kontekst, czyli widzenie przyziemne
Literatura współczesna dała się solidnie nabrać swojej współczesności, pogrążyła się za nią ślepo i rozpaczliwie, zaciskając się owej współczesności na szyi, by broń Boże, współczesność jej nie zdradziła. Oto Andrzej Stasiuk, świetny prozaik i poeta, pisze powieść „Biały Kruk", powieść przyjętą przez czytelników, krytykę i media na kolanach. Na to czekaliśmy, tego nam brakowało, wreszcie jest powieść o nas, dzisiejsza współczesna proza realistyczna, która staje w szeregu wielkiej polskiej szkoły powieści - tego typu omówienia najlepiej chyba zdradzają atmosferę wokół książki. A tymczasem powieść Andrzeja Stasiuka, gdyby niosła w sobie realistyczny wizerunek nas samych (a przecież nie niesie do diaska, nie niesie, zostaje ów wizerunek skwapliwie dopisany przez pochopnych recenzentów), byłaby powieścią nadzwyczaj kłamliwą, nieprawdziwą, nieodważną i - ogromnie schematyczną.
Zwrócił już na to uwagę Maciej Urbanowski, i zdaje się, że on tylko, kiedy przypatrywał się językowi Andrzeja Stasiuka - gdy pisał, że jak się w tej powieści zapadają w śnieg, to zawsze "po jaja", nigdy inaczej. Pije się tam „najtańszą brandy" i przeklina więcej niż w knajpie w Lutowiskach. A gdy rozmowa toczy się na temat najbliższej przeszłości, to wywiązuje się ten niby rozrachunkowy (z kim? do licha) dialog (cytuję z pamięci, więc mogę coś przekręcić):
- Powiedz, co robiliśmy w 80-tym?
- Nic.
- W 81-ym?
- Też .
- Drugim?
- To samo.
Oddajmy więc sprawiedliwość Andrzejowi Stasiukowi i powiedzmy sobie, że jakiekolwiek poziomy uogólnień odnoszące się do tej książki są nieporozumieniem. Zapomnijmy jednak na moment, że są to słowa wyjęte z powieści Andrzeja Stasiuka, którego talent należy adorować i podziwiać (bo jest wielki, ale zagrożony: "Przez rzekę” to nieporozumienie głównie ze względu na zdjęcie na okładce. Mnie się wydaje, że jest to dobrowolne skazywanie się na przegraną. W końcu: jak może stylizować się na Marka Hłaskę ktoś, kto jest od niego o niebo lepszym pisarzem?). Niech więc te słowa cytowane wyżej będą dla nas rodzajem żartu, głupiego dowcipu, który ma wprowadzić nas w ten dziwnie rozbawiony i pusty świat kontekstu, w jakim przyszło się pojawić Wojciechowi Wenclowi. Niech ten dowcip obudzi w nas to wielkie zdumienie, które ogarnia, gdy przyjrzymy się temu, co się stało z naszą literaturą, i dlaczego tak boją się w niej Wojciecha Wencla.
Całą naszą literaturę owładnęła jakaś dziwaczna mania „luźnego gaworzenia” i szerzej z niej wynikający lęk przed hierarchią wartości. To ów lęk każe wypisywać Krzysztofowi (The Patfinder po polsku: Tropiciel) Vardze tezy o „klasycystycznej inkwizycji" czy też „poetyckim fundamentalizmie", zaś wrocławskiemu poecie Tomaszowi Majeranowi takie sakramentalne „złote myśli”, jak na przykład ta: „Literatura dla młodzieży miałaby więc wpisany w siebie stały niepokój i sceptycyzm, skłonność do przygody i eksperymentów (niekoniecznie formalnych), nie stałaby przede wszystkim na gruncie żadnych pewnych wartości... Jej zasadą byłby ruch. (...) Natomiast w literaturze dla dorosłych zakodowana byłaby całkowita oswajalność i przewidywalność... Tu nie ma miejsca na wątpliwości..."
Chętnie powołałbym się też na inne głosy, głosy różnych moich szanownych kolegów, niestety wypowiedziane w rozmowach prywatnych, nie zapisane, więc nie do cytowania, co najwyżej omówienia. Otóż według tych głosów Wencel to szczeniak, nieautentyczny, chowający się w cudzy gorset, pompatyczny, uładzony, zaprogramowany artysta, który wymyślił sobie pomysł na zrobienie kariery itd. Nie wnikam teraz w prawdziwość tych słów. Jedno jest pewne: przy tych wszystkich głosach potępienia Wencel odniósł sukces. Dlaczego? Czyżby nie tylko dialogi z cytowanego wyżej dowcipu (zamiłowanie do ich czytania przyrównałbym z masochistycznym śmiechem sali podczas projekcji „Psów" na sali kinowej, w chwili, kiedy na ekranie pijani ubole dźwigają na ramionach jednego ze swych kumpli - a wszyscy oni mogliby się wpisać w powieść "Biały kruk" bez najmniejszych problemów, w końcu to też powieść „o nich" - a zatem, kiedy go dźwigają, bo wypił był za wiele „najtańszej brandy" i zasnął, i dzięki temu nie mógł mówić wciąż tak jak inni jego koledzy: kurwa, pierdolę, spierdalaj, więc zasnął i ci jego koledzy, kumple niosą go, pijanego i śpiewają, tak, przecież wszyscy to pamiętamy [my, to znaczy kto?, jeżeli my to też ty, to ja nie!] wszyscy pamiętamy, co śpiewają: „Janek Wiśniewski padł", ostra scena, ostra i ten śmiech na sali, to czytanie dialogów jak wyżej też śmiało porównałbym z zainteresowaniem, jakim cieszy się w naszym kraju tygodnik "Nie") - należy zakończyć zdanie - bo pytałem: czyżby nie tylko dialogi jak ze Stasiuka, i sławetne „pierdolę" Marcina Świetlickiego, lecz i „literatura dla dorosłych" były nam potrzebne, skoro Wojciech Wencel odniósł sukces?
Bowiem bardzo ważny, ba, całkowicie pierwotny w odbiorze Wencla, ale nie tylko w odbiorze, także przecież w jego programie artystycznym, niezmiernie istotny jest kontekst, najważniejszy. Wencel ma świadomość, jak mało kto w młodej liryce polskiej, w jakich pojawił się czasach, doskonale wie, dlaczego wybrał sobie wysoką dykcję: wie przeciwko komu (i dlaczego) ją wybrał. To na poziomie negacji. Ale wie też, po co ją wybrał, co ona mu da. Po pierwsze więc - zwycięstwo, a działa tutaj sprawdzony już mechanizm wnioskowania działający na terenie literatury jak reguła matematyczna. Mechanizmem tym uwielbiają posługiwać się mało lotne umysły w sytuacjach szczególnych, gdy element hagiograficzny bierze górę: dzieje się to albo przy wódce, albo - przepraszam - na cmentarzu: „Pisał inaczej niż inni" - mówią w takich sytuacjach wyżej wymienieni. Wojtek to doskonale wie. Zrobił się z niego buntownik, outsider, fighter: jego wybór estetyczny jest radykalny, w swojej radykalności wyrazisty, czysty, ostry. Więc się o nim mówi.
Ale - gdybym tylko tak o nim mówił, nie różniłbym się niczym od tych, dla których wystarczającym powodem do otwierania ust i zabierania głosu jest czysto ludzka zazdrość. Jest bowiem jeszcze „po drugie", znacznie ciekawsze i ważniejsze. Owo „po drugie” to poczucie misyjne. Ów katolicyzm Wenclowy.
I znowu można go uprościć i uznać, że jest ten katolicyzm sztandarem tylko, chorągwią bojową, którą my - porządni wyznawcy Pana Boga – nie powiewamy, którą się nie okrywamy, bo nasz głęboki i od lat zakorzeniony katolicyzm - jak my cholernie wkurzamy się na tych neofitów, tych rokendrolowych lub też brulionowych neowyznawców, ale nas to wkurza, że oni tak trąbią o tym swoim katolicyzmie, a myśmy byli pierwsi i ten nasz stary katolicyzm - jest bardzo prywatny, swojski, domowy, taki niegroźny, nie-światowy, a nawet anty-światowy, do tego stopnia anty-światowy, że aż wstydliwy, delikatny, nie narzucający się światu, tolerancyjny, przyczajony, bardzo głęboko pochylony nad słabością bliźniego, nad naszymi słabościami...
Wencla można i nawet należy ustawiać właśnie na tej płaszczyźnie, na której znajdują się, i ci różni rokendrolowi nawróceni, i wreszcie też i Panowie, na których łamach goszczę. Mówi więc Wencel o swoim katolicyzmie, mówi w ogóle o katolicyzmie, podobnie do nich i jest tego wiele w jego twórczości, ale taki Tomek Budzyński i Wojciech Wencel to sobie nie pogadają. Pozornie można by było ich zestawiać, ale też, takie zastawienie niewiele wyjaśnia, bo Wencla nie można zestawiać z rokendrolowcami, bo język Wencla jest inny.
Casus rokendrolowców nie powinien być chyba w tej chwili rozważany, ale z drugiej strony, gdy owym rokendrolowcom się nie przyjrzymy choć przez moment, to Wencla nie pojmiemy. Zatem więc płaszczyznę istnienia rokendrolowców i wszystkich innych, którzy wyrośli z kontrkultury i dojrzeli ku katolicyzmowi (łącznie z Markiem Citką), oznaczyć można kategoriami nieufności, przede wszystkim nieufności skierowanej przeciwko wysokiemu językowi kultury. Rokendrolowcy i inni chcą mówić językiem „wroga", albo w wydaniu mniej bojowym - językiem, którego idiom mieszka na terenach zazwyczaj nieprzynależnych katolicyzmowi w Polsce szczególnie. Można by ten idiom określić mianem „kultury młodzieżowej", gdyby takie sformułowanie nie było zbyt pojemne. W końcu językiem „kultury młodzieżowej” stopniowo mówimy prawie wszyscy, zarówno prezenterzy z telewizji, redaktorzy pism, jak i poważni filozofowie kultury, tacy jak Pan Bauman. Jest to język cytowanych na początku powieści, wierszy, język ruchomych obrazków, język Prezydenta Polski, język progresywistycznej szkoły itd. Jest to tzw. język współczesności. Rokendrolowcy są najprawdopodobniej pewni, że nie ma innego języka. Albo nawet gdy są przekonani, że istnieją inne języki, to mają poczucie, że język współczesności to język najistotniejszy, język, który konstruuje współczesność, język ważny, niosący, język jedyny warty uprawiania. Zatem więc wprowadzają swój katolicyzm, na teren tego języka, jako piątą kolumnę, przy czym wystrzegają się jak ognia innego języka, bo określa ich zapewne lęk przed brakiem kontaktu, utratą łączności... Lękają się, że wymknie im się spod palców mocno bijący „puls współczesności", czy co tam jeszcze...
Ogromnie poważnie traktując swoją misyjną działalność, chcą upodobnić się do Apostoła Europy, św. Pawła, on jest ich wzorem, jako ten, który wniósł język nowej kultury wprost w objęcia języka kultury starej. Nie chcę ich tu krytykować - i na pewno nie z tego powodu - ale martwi mnie ten ich brak wiary w inne języki. Ja wiem, to są ich języki, języki ich środowisk, z których wyrośli. Chcą bowiem startować z przestrzeni absolutnej uczciwości, więc śpiewają: „Yee, Yee Jezus jest kolesiem w porządku", bo wcześniej śpiewali coś w języku współczesności, w tym samym języku np. „Yee, Yee, kocham cię” albo zgoła co innego jeszcze. Jak powiadam nie chcę ich oceniać, bo samego przenika mnie drżenie, podczas punkowego brzmienia połączonego z nową ewangelizacją.
Ale - tych kolesi, tych rokendrolowców, się słucha. Tych odważnie adoruje się i założę się, że taki Krzysztof The Patfinder Varga nie tropi w ich tekstach „fundamentalizmu" ani tym bardziej brunatnych odcieni... Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo... Czemu tak się dzieje?... Bo chłopaki trochę odjechali, ale w końcu „odjechali", wciąż mówimy tym samym językiem, językiem współczesności, fraza jest rozchełstana, tak jak rytm, czaduje się, jest w porządku...
Z Wenclem jest całkiem inaczej. Wencla język jest niewspółczesny, jest podniosły. W rozmowach prywatnych krytycy Wencla wytykają sztuczność jego twórczości, Mówią, że strasznie jego język jest jednowymiarowy, że nie widzi on potężnego bogactwa polszczyzny współczesnej, że jego sztafaże są gwałtem na języku. A przepraszam, czy jak bohaterowie zapadają się po „jaja" w śniegu, piją tylko „najtańszą brandy" albo, zgoda, mówią „pierdolę", to znaczy to, że ich język oddaje bogactwo polszczyzny, zawiera w sobie jej szeroką frazę? Ich języka się nie krytykuje, ich język wychwala się pod niebiosa. Mnie to osobiście okropnie złości, takie zaślepienie nieuzasadnione, taka bufonada i buta tych, którzy sądzą, że obniżenie stylu jest oddaniem jego wielkiego bogactwa. To nieprawda, a kto w to wierzy, to znaczy, że dał się nabrać chwilowym uniesieniom...
Tak więc sobie ustawiłem Wojtka Wencla. To jest ten kontekst, na którym jego pisanie może być odczytywane. Ale jak je odczytać?
Teksty, czyli widzenie podziemne
Ład, harmonia i wzniosłość. To trzy terminy, którymi twórczość Wencla można opisać. Już ich pojawienie się jest skandaliczną kontrrewolucją. Ład? - przecież doświadczamy rozpadu?! Harmonia - przecież towarzyszy nam „magia chaosu"?! Wzniosłość - przecież jedynym godnym wyrażenia stanem estetycznym jest „skowyt'?!" To jest już zadekretowane, więc Wencla można wrzucić do śmietnika.
A tymczasem Wencel konstruuje swoją twórczość na pięknej - podniesionej o stopień lub o kilka stopni w stosunku do codziennego języka - frazie. Kto przeczyta kilka zdań otwierających na przykład jego nowy tomik „Odę na dzień św. Cecylii", od razu orientuje się, że ma do czynienia z przestrzenią, w której króluje święto, mowa odświętna.
Już widać wieżyczki królestwa nad rzeką
jak szkło pękającą od morza i śmierci
w tym dniu gdy się światło podnosi z odmętów
i sny powracają okrętem pamięci
z rozwagą więc język rytmiczne układa
elegie a zachwyt oddaje serwitut
znużonym powiekom i cofa się piana
do gazet choć zawsze zmierzała donikąd...
Po co taka mowa? Dlaczego tak? Przyzwyczajeni do gaworzenia i luzu natychmiast chcielibyśmy podejrzewać Wencla o nieautentyczność. Rozumujemy w tym momencie następująco: jak to, przecież ten człowiek ewidentnie fałszuje. Nikt tak dzisiaj nie odczuwa, odczuwamy dzisiaj zupełnie inaczej: szybko, drapieżnie, ostro. Pierwszym więc zastrzeżeniem, jakie mamy do tak podawanego komunikatu, to: nieautentyczność i stylizacja.
Jakże głęboko tkwią w nas peiperowskie pokrzykiwania o nowych czasach i nowym języku. Czy jednak mamy jakiś dowód na nieautentyczność języka Wencla, poza własnym przekonaniem i przyzwyczajeniem czytelniczym? Czy nie jest więc raczej tak, że współczesna kultura (literatura) dosyć skutecznie zawojowała naszą świadomością? Do tego stopnia zawojowała, że zdaje się nam, że nie ma innego języka sztuki współczesnej. Ale - czy skoro 125 ludzi mówi nieprawdę, to znaczy to, że mają rację? Skąd wiemy jaki jest język współczesności? Kto rozdziela racje? Ilość, sukces, umowa? Krytycy Wencla spoglądają na niego ze skrzywionej perspektywy, z grajdoła „naszych czasów”, z punktu widzenia tych, którzy ustawiają się na szczycie dziejów, absolutyzując swoją chwilkę...
Wencel mówi w przestrzeni podniosłej. To prawda. Mówi z takiego terenu, gdzie słowo poetyckie jest słowem odświętnym. Skąd wiemy, że takie słowo jest nam niepotrzebne? Posłużę się kilkoma cytatami z Andrzeja Kijowskiego i Teresy Kostkiewiczowej.
1. „W naszym współczesnym, w naszym nowoczesnym świecie zapanował powszechnie styl lekki, złożony z eufemizmów, półtonów, ze słów zastępczych, ze słów w cudzysłowie, ze słów-zasłon, ze słów-masek, na to służący, aby uczucia uchronić przed posądzeniem o przesadę, myśl ukryć, aby nie wydała się zbyt głęboka na codzienne potrzeby, a z intencji, z pragnienia, z woli - uczynić coś lżejszego - ewentualnie propozycję, aby uniknąć klęski odpalenia. Znikną z mowy niedługo słowa gorące i ciężkie, wszystkie „błagam", „zaklina", „przebacz" i „żegnaj", rozsypią się ich uroczyste szyki, nauczymy się od „kulturalnych sfer" wystękiwać nasze rozpacze i gniewy w grzecznych półsłówkach."
2. „Z mowy codziennej zniknęły wszystkie formy kunsztowne i uroczyste: nie wyznajemy sobie uczuć, a tylko „dajemy sobie do zrozumienia", nie prawimy sobie ani komplementów, ani obelg (...) nie napominamy dzieci, ani im rad nie udzielamy, nie wygłaszamy mów, a tylko czytamy referaty..."
3. „Okazuje się bowiem, iż (obserwujemy - dodanie moje K.K.) zjawisko stopniowej eliminacji z naszych obyczajów językowych jednego z rejestrów mowy - podniosłej, uroczystej i pełnej majestatu, a zatem zanikania również jakiejś sfery ludzkich doświadczeń, przeżyć i sposobów kontaktowania się z innymi."
Najpierw więc kilka banałów. Odświętna, podniosła mowa poezji w sposób jednoznaczny wskazuje na rzeczywistość, sposób jej opisu i interpretacji. Wojciech Wencel używa „estetyki mowy uroczystej” dlatego, że przeciwstawia się sytuacji opisanej w pierwszym cytacie przez Andrzeja Kijowskiego. Jego fraza, język jego wiersza wprost wprowadzają nas w sytuację, kiedy jesteśmy świadkami odczuwania harmonii i hierachiczności rzeczywistości. Jego wiersze bowiem oparte są na poczuciu absolutnego ładu, przenikającego świat. Nie są więc te frazy mowy podniosłej wybrane arbitralnie. Są one poniekąd wymuszone Wenclowym obrazem rzeczywistości.
Każdorazowe użycie mowy podniosłej wskazuje poza język. Przede wszystkim określa sytuację mowy. Poczucie czegoś wyjątkowego, niepowtarzalnego i aksjologicznie ważnego. Oczywiście jest to konwencja, w jakiej widziano zarówno język piękny literatury pięknej, jak i zadanie poety, przez wieki, od samego jej początku. Użycie mowy podniosłej, uroczystej wskazuje też na poczucie odpowiedzialności zarówno za czytelnika (odbiorcę), jak i za rzeczywistość opisywaną. Taka sytuacja odrzuca z gruntu, niejako apriorycznie (owa aprioryczność wpisana jest w samą potrzebę wyboru mowy podniosłej) jakiekolwiek dystanse do konwencji, jakiekolwiek traktowanie owej konwencji jako gry. Paradoksalnie konwencja mowy podniosłej, estetyki uroczystej jest mową prostą. Mową nie-prostą, sztuczną, opartą na zasadach jakiejś gry, jest ustawienie głosu na ton „łamania-konwencji" albo też „anty-konwencji". Jakże daleko, ogromnie daleko zaszła nasza kultura, skoro za normę mowy artystycznej uważa się mowę poza - czy też przeciw-konwencji, ową mowę sztuczną, która wszystko komplikuje i z odpowiedzialności (za odbiorcę i opisywaną rzeczywistość) czyni grę, zabawę i co tam jeszcze da się wymyślić. Pojęcie „zabawy" czy też „gry", jeżeli chodzi o strategię odbioru, jak i tworzenia literatury, ba, całej kultury, zrobiło zawrotną karierę, w zasadzie utożsamiając się z kulturą, skutecznie zniechęcając do niej ludzi, takich, którzy chcą przeżyć podczas kontaktu z dziełami kultury zwykłe przeżycia estetyczne, a nie skomplikowane procesy intelektualne. (W zasadzie strategię gry uznać należy za ciężką chorobę toczącą naszą kulturę. Choroba ta wiedzie do całkowitej marginalizacji kultury w życiu ludzi.)
Wencel ofiarowuje swoim czytelnikom takie zwykłe przeżycia estetyczne. Jego fraza chce się podobać, chce, żeby była ładna czy też piękna (to udaje się mu niekiedy), ale zarazem, jak każda ważna i potrzebna ludziom sztuka, odsłania właśnie w swoim pięknie zadania odpowiedzialności za czytelnika i świat.
Co do świata, to sytuacja wydaje się oczywista. Wencel wie, że rzeczywistość ma wymiar duchowy, że w wymiarze owym realizuje się owej rzeczywistości prawdziwa istota, jej cel. Rzeczywistość duchowa tego świata ma wyraz w harmonii, w ładzie. Jak wiadomo jedynie dla wyjątkowo prymitywnych umysłów harmonia oznacza tylko jasne barwy. Harmonia oznacza wszystkie barwy, ale jednocześnie u Wencla mowa jest podniosła, uroczysta, bowiem sztuka w jego pojęciu ma odsłaniać ową prawdziwą naturę świata poprzez poezję, która jest uczestnictwem w pięknie. Kunsztowna fraza Wencla kpi sobie zatem z kontekstu, w jakim umieszcza go nasza optyka. Wencel usiłuje wbudować swoją poezję znacznie wyżej: nie w zmaganiach z kontekstem tzw. naszych czasów, lecz w pobliżu duchowej natury tego świata. Tak czynił i czyni dotychczas klasycyzm wszystkich miejsc i czasów.
Co do czytelnika, sprawa przedstawia się następujące. Wencel zaprasza nas do mowy uroczystej, by już na poziomie składni, na poziomie frazeologii, na poziomie metafor, innych tropów stylistycznych, całej tej obróbki poetyckiej wznieść nasze udręczone oko i zaraz za nim cały nasz udręczony umysł w przestrzeń, gdzie toczy się wielkie święto, święto poważnego, wysokiego rozmawiania.
W rozmawianiu tym używa się słów uroczystych, podniosłych. Ich użycie jednoznacznie wskazuje na coś więcej. Oto jak opisuje kontakt ze słowem z dziedziny „estetyki uroczystej" Teresa Kostkiewiczowa: „Sens wypowiedzi podniosłej mieści się również w samym jej kształcie, w owej dostojności, poprzez utrwalony zwyczajami sposób mówienia nobilitującej i naznaczającej w szczególny sposób sprawy i rzeczy, o których mówi i które przedstawia. Przekazywanie znaczeń odbywa się bowiem w tego rodzaju wypowiedziach nie tylko w płaszczyźnie zawartych w nich treści, ale również - i to w bardzo wysokim stopniu - poprzez sposób organizacji wypowiedzi, poprzez aktualizację owych skanonizowanych norm, które odbiorca dostrzega, odkrywa, a zarazem niejako "dostraja" się do ich wymogów, akceptuje zinterioryzowany w nich system wartości. W tym momencie dokonuje się właśnie owa „ceremonia oczyszczenia".
Wencel, co widać po tonie w jakim do nas przemawia, traktuje nas bardzo poważnie. Mowa dostojna, styl wzniosły niesie w sobie hierarchizm, silnie widzialny i odczuwalny system wartości. I właśnie odrzucanie Wencla, a zarazem jego wielkie przyjmowanie, polega na tej wartości, którą wzniosłe mówienie w sobie niesie. W czasach bowiem, kiedy przekreśliliśmy styl wzniosły, przekreśliliśmy instytucje i związane z nimi wartości. Kiedy przekreśliliśmy instytucje (począwszy od autorytetu, ojczyzny, po rodzinę i prawdę-dobro-jedno), wybraliśmy relatywizm. Kiedy wybraliśmy relatywizm, wkroczyliśmy do królestwa "obniżonego" gadania, paplaniny, gry i zabawy. Skoro bowiem nie ma Prawdy (jest wiele prawd), nie ma też mowy, która miałaby tę Prawdę nazywać. Bo Prawdę może unieść tylko język podniosły, wysoki ton, ten, który nie wciąga czytelnika w gry kodami czy stylami, ale od razu niejako otwarcie przyznaje się: „mówię wyszukanymi zwrotami, więc wiesz wszystko, chodzi mi o Prawdę, bo ona jest tylko jedna i tak naprawdę nic innego mnie nie interesuje. Nie chcę od ciebie tego, byś się bawił. Idzie mi o wszystko. Chcę twoje życie zmienić."
Odpowiedzialność za czytelnika, odbiorcę, sięga nie tylko, że tak powiem „odsłaniających" (otwierających odbiorcy oczy na Pana Boga, krótko mówiąc) funkcji wzniosłego mówienia. Odpowiedzialność wynika też z tego, że klasycyzm Wencla, zresztą każdy klasycyzm, przyjmuje odpowiedzialną postawę w stosunku do zastanej kultury. Może sobie Krzysztof Varga nazywać taką postawę „fundamentalizmem". Racja, ze zrelatywizowanego punktu widzenia, nie ma centrum, więc pozostaje tylko bezradna zgoda na szum różnych głosów, skoro wszyscy z definicji mają rację. Więc też obrona zadań, które ocalają hierarchizm poezji, zasługuje z tropicielskiego punktu widzenia na taki epitet. Prowadzi to do frapujących wniosków, które nakazują nazwać klasycyzm, także Wenclowy, najważniejszym nurtem literatury czy też poezji dzisiejszych czasów. Klasycyzm, w wydaniu na przykład Wojciecha Wencla, staje się jedynym nurtem żywym, który wie dokąd zmierza, zna swoje zadania, a przede wszystkim ogarnia całościującym spojrzeniem kulturę. Jest to spojrzenie ocalające, bowiem najgłębiej odpowiedzialne. Klasycyzm, także i Wencla, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że kultura nie jest przestrzenią gier taktycznych, nie jest też miejscem, gdzie świetnie się bawi, kultura nie jest tak samo dla klasycyzmu miejscem niepohamowanych ambicji, nie jest targowiskiem próżności. Klasycyzm, także i Wojtka, wie, że kultura jest miejscem nieustającej potyczki, niemilknącego sporu na śmierć i życie, pomiędzy Prawdą i Nieprawdą, Dobrem i Złem, Pięknem i Brzydotą. Klasycyzm zmaga się więc, broni racji hierarchii i ładu i piękna, i czyni to na „polu" kultury, bo wie, że ma ona wpływ na to jak ludzie będą mówić, myśleć, widzieć siebie i świat teraz i za wiele lat.
Można pokusić się więc już teraz o zwięzłą definicję klasycyzmu, także i klasycyzmu Wojciecha Wencla, i określić ów klasycyzm jako w pełni świadomą obecność w kulturze. Klasycyzm opierałby się na trosce, niepokoju i głębokim, całkowitym zaangażowaniu we wspólne dobro, jakim jest kultura. Klasycyzm odznaczałby się nieustającym protestem przeciwko dehumanizacji kultury, przeciwko odebraniu jej powagi, wzniosłości i doniosłości w życiu ludzi. Byłby przystanią, ostatnim bastionem, za którym mogłyby się schronić proste wzruszenia ludzi, których egzystencji kultura ma po prostu przysporzyć blasku, sensu, mocy i godności. Klasycyzm byłby jedynym kierunkiem myślenia o kulturze, który wykazuje o nią troskę. Klasycyzm byłby więc naprawdę najbardziej twórczym nurtem kultury, jedynym - nadającym jej sens dalszego trwania w duszach ludzi. Byłby więc zbawieniem kultury, przestrzenią jej ocalenia.
Z tych wszystkich względów jest klasycyzm śmiertelnym zagrożeniem dla „graczy" kulturą, dla „bawiących się" kulturą, ale i także dla tych, którzy działaniem w kulturze zdobywają sobie miano ludzi kulturalnych. Z tych samych względów tak mocno doskwiera wszystkim miłośnikom lekkości obecność Wojciecha Wencla.
W mrowiu miałkich, wesołych typków, zapełniających nasze życie literackie, jakich wielu znam, Wojtek - jeżeli to kogoś obchodzi jeszcze poza mną i nim - jest jedną z niewielu postaci z krwi i kości. Wiem, że on wie, po co złapał za pióro. Ta wiedza przekonuje mnie, że jest to poeta bardzo nam wszystkim dzisiaj potrzebny. Jestem też pewien jego zwycięstwa: bo wiem, że kultura, którą on ochrania, ochroni i jego.
Wiersz, czyli widzenie powietrzne
Mówi się, że Wencel jest anachroniczny. To prawda. Bo kto mówi chwilami ze środka czasu, ten jest poza czasem. Tam Prawda-Dobro-Piękno są w Jednym. I to Jedno, jego zharmonizowany, lecz i porażający cień wyłania się niekiedy z „rymowanek" Wojtka. I to jest dowód. Ostateczny. Więcej, doprawdy, nie ma co gadać:
i gdy język cudem wyszeptał „Hosanna"
tak mnie zadziwiło światło tego świata
że zanim dostrzegłem harpunnika oko
już słoneczny odblask pędził ponad szosą
niczym grot czerwony prosto w moje serce
szyba się okryła purpurowym wieńcem
i natychmiast wszystkie opoki się starły
czułem gorycz ziemi bylem posłem zmarłych
[1] Prwdr. „Fronda” 1997 nr 8, s. 18 – 27.