Share on FacebookGoogle+Tweet about this on Twitter

Zanik centrali i

JANUSZ SŁAWIŃSKI

Nie trzeba zbyt wyrafinowanych objaśnień i spekulacyj krytycznoliterackich, by móc wskazać to, co decyduje dziś (i będzie najpewniej decydować jutro) o tutejszym losie tutejszej „poezji współczesnej”. Wystarczy w tym celu wglądnąć, nawet niezbyt głęboko, w doświadczenia czytelnika tej poezji, najlepiej we własne, bo cudze zawsze można odkształcić.

Od niepamiętnych czasów, czyli biorąc historycznie - od odwilży z połowy lat pięćdziesiątych, czytanie tego, co publikują współcześnie piszący poeci polscy, należy do moich stałych zajęć. Oczywiście, w znacznej mierze wiąże się to, a raczej wiązało, z potrzebami zawodowymi, z chęcią publicznego wypowiadania się o rzeczach przeczytanych -występowania w roli ich krytyka czy objaśniacza. Jednakże większość moich gorliwych lektur pozostaje poza przymusami profesjonalnymi: z jakichś zagadkowych powodów intryguje mnie i cieszy niefunkcjonalna mowa poetów, jestem po prostu bezinteresownie ciekaw, co potrafią jeszcze wycisnąć z języka. Ta ciekawość właściwie nie ulegała erozji z biegiem lat, choć może się to wydać dziwne; dziś -gdy wchodzę w starość -moje lektury nowej poezji są bodaj nie mniej rozległe niż były trzydzieści lat temu.

Jednakże nie mogę nie dostrzec istotnej różnicy między tym, jak odbieram ją teraz, a odbiorami dawniejszymi. Trudno dokładnie określić moment, kiedy tę różnicę zacząłem odczuwać; wyłaniała się w mojej świadomości stopniowo: z pewnością stała się wystarczająco wyraźna w środkowych latach osiemdziesiątych. Pojąłem wtedy, że uległy zużyciu moje dotychczasowe sposoby radzenia sobie z bogactwem i rozmaitością tekstów „poezji współczesnej”, że wyczerpała się - mówiąc szumnie - strategia czytania, którą dotąd z powodzeniem wobec nich stosowałem (zresztą w dużym stopniu bezrefleksyjnie), że mój odbiór staje się coraz bardziej drażniąco chaotyczny. Trzeba było jeszcze trochę czasu, bym zrozumiał, że nie jest to po prostu rezultat wadliwości samego mechanizmu percepcyjnego, który (co byłoby całkiem zrozumiałe) zestarzał się i zardzewiał, lecz następstwo zmiany, jakiej podlega sam obiekt percepcji -owa ,,poezja współczesna”, apelująca teraz o inny niż przedtem rodzaj czytelniczego współdziałania.

Dawniejszym moim czytaniom nieodmiennie towarzyszyło poczucie, że nowe utwory są kawałkami jakiejś większej Całości, która nasyca je sensem, że docierają do mnie już od razu osadzone w zbiorowo pisanym wielotekście poetyckim swojego czasu, gdzie znajdują się w miejscach jakby z góry dla nich przeznaczonych. Całości owej wcale nie potrzebowałem sobie za każdym razem szczegółowo uprzytamniać: nie wymagała żadnych metodycznych domysłów, wiedziałem bez zastanawiania się, że istnieje -stanowiła poniekąd oczywistość. Prześwitywała spoza wierszy poetów nawet najbardziej różniących się między sobą, tworzyła tło, na którym zbiegały się i rozbiegały ich odmienności. Jej ład opierał się na hierarchiach, które nie były wytworem moich (ani czyichkolwiek) subiektywnych postanowień, lecz odzwierciedlały przeświadczenia i wartościowania uzgodnione w społeczności czytelników. Wiadomo było, co w niej więcej waży, a co mniej; co znajduje się wyżej, a co niżej; co jest wyznaczające, a co wyznaczane; co pierwotne, a co na różnych piętrach wtórności; co położone w centrum, a co na peryferiach... O charakterze tej Całości decydowało przede wszystkim rozmieszczenie w jej obrębie twórczości poetów miarodajnych - tych, których „wszyscy czytają”, niezależnie od tego, czy ich lubią, czy nie. To oni wykreślali swoimi utworami, poetykami, stylami, czy postawami horyzont tego, co możliwe i właściwe we współczesnej poezji, obszar związanych z nią oczekiwań, a także wyobrażalne kierunki jej ewolucji. Linia

Przybosia i linia Miłosza, szkoła Różewicza, neoklasycyzm, Herbert lub Białoszewski, Nowa Fala - różnie mogły wyglądać preferencje czytelnika, jednakże w każdym wypadku wybór dokonywany był wśród wartości znajdujących się na wspólnym polu, oświetlających się nawzajem, dających się przeciwstawiać lub kojarzyć. Pisarstwo poetów miarodajnych (za takich uznawanych) nieprzerwanie wytwarzało pewien system orientacyjny lektury, który pomagał czytelnikowi poruszać się po terytoriach nowej twórczości: reagować na nią, przyporządkowywać napotykane zjawiska pewnym wzorcom, scalać je i ładzić. Co więcej, taki system orientacyjny, oparty na doświadczeniach poezji dzisiejszej, stwarzał też szanse nowym odczytaniom poezji dawniejszej -- pozwalał przyciągać ją ku wrażliwości współczesnego odbiorcy, stanowił więc niejako most łączący stan obecny mowy poetyckiej z jej tradycjami.

Otóż w ciągu minionego dziesięciolecia rozpadał się on stopniowo, bez hałasu, i teraz - tak odczuwam -po prostu nie istnieje. Wierszy dzisiejszych poetów, które do mnie z różnych stron dopływają, nie potrafię już postrzegać jako elementów jakiejś w miarę zrozumiałej konfiguracji; poszczególne twórczości tłumaczą się (lub nie tłumaczą się...) jedynie same w sobie: nie tylko, że każda ciągnie się w swoim kierunku, bo to jest zwykłe, ale ich dążenia nie tworzą żadnych wspólnych węzłów czy splotów -nie komunikują się między sobą. Chciałbym uniknąć nieporozumień: rzecz nie polega na tym, że nastąpiło dramatyczne zerwanie z uprzednio dominującymi poetykami, że ich miejsce zajęły nowe, niepodobne do tamtych, poetyki, z którymi nie zdołaliśmy się jeszcze oswoić i dlatego nie umiemy dostrzec ich współzależności. W rzeczywistości nic takiego nie wydarzyło się: to, co wokół rozbrzmiewa, jest w znacznej mierze kontynuacją (nieraz epigońską) dobrze już osłuchanych melodii; trudno byłoby tu dostrzec rewolucyjne zmiany, czy choćby wyraziste przesunięcia dominant - w istocie znajdujemy się nadal w tych samych, co i przedtem, rejestrach mowy poetyckiej. Natomiast ponad wszelką wątpliwość rozsypała się owa Całość, która je dawniej trzymała i wyznaczała ich możliwe interakcje.

Co spowodowało rozsypkę? Decydujące na niej zaważył upadek znaczenia zjawiska, które można by nazwać poetycką centralą, a więc poezji przyjmowanej i szanowanej przez całą publiczność, powszechnie uznawanej za wartościową, a nawet wzorotwórczą. To ona budowała standardy, kształtowała gusta i czytelnicze wymagania. Rzecz prosta można i dzisiaj wyliczyć (co prawda na palcach jednej ręki) poetów, których nowe utwory nadal „wszystkim” wypada znać. Miłosz, Szymborska, Różewicz, Herbert, ks. Twardowski dziwnie przeceniany przez krytykę -i któż więcej? Ale nawet najgorętsi admiratorzy ich późnej twórczości nie byliby zapewne skłonni utrzymywać, że jest to promieniujące wkoło centrum teraźniejszości poetyckiej; chyba łatwiej byłoby o zgodę, że mamy do czynienia z nostalgicznymi przypomnieniami minionego centrum, które już wypromieniowało swoją energię i teraz tylko w owych przypomnieniach jest nam dostępne.

Wydaje się, że czas obecny poezji w ogóle utracił tego rodzaju centrum -i kto wie, czy nie na tym właśnie polega jego osobliwość, do której nie zdołaliśmy jeszcze przywyknąć. Być może uczestniczymy w istotnej mutacji: oto przestają być niezbędnie potrzebni poeci obdarowujący swoją dziwaczną mową - „wszystkich”, kończy się u nas rola poezji jako ponadpartykularnej instytucji języka, a wraz z tym figurą anachroniczną staje się odbiorca uniwersalny, pragnący swoją wrażliwością i swoim rozumieniem ogarnąć całą nową twórczość poetów -pogodzić jakoś w sobie wszystkie jej przejawy. Poezja współczesna nie przypomina już stałego lądu, podzielonego wprawdzie na różne podobszary, ale przecież integralnego; coraz bardziej staje się podobna do archipelagu wysp i wysepek, z których każda zabiega o odrębność i prawo do własnego widzimisię. Jej naturalnym przeznaczeniem zdaje się teraz lokalność -i ku niej wyraźnie zmierza. Mówiąc o lokalności nie utożsamiam jej z regionalnymi zakorzenieniami twórczości (choć i one wchodzą oczywiście w rachubę), ale przede wszystkim z partykularnościami środowiskowymi, grupowymi, pokoleniowymi, estetycznymi, a nawet politycznymi. Miejsce owej Całości, która potem dostarczała wspólnych ram poetyckiej komunikacji i organizowała ją wokół pewnego centrum, zajmuje teraz układ policentryczny: wielość mikroświatów -społecznych i duchowych -w których poeci i czytelnicy wzajem się odnajdują. W każdym występują lokalne gusta, lokalne miary ocen, lokalne

obiegi tekstów, lokalne przywiązania, autorytety i hierarchie, lokalne zrozumiałości i niezrozumiałości. Pisze się głównie dla swoich (dla dwunastu, jak ongiś chciał Peiper) i oczekuje się nowych wierszy -od swoich; chętnie wnosi się środowiskowe kapliczki i kultywuje środowiskowe idiomy mówienia o poezji. To, co rozciąga się na zewnątrz własnej niszy nie cieszy się specjalnym zainteresowaniem, ale nie jest też (na ogół) zwalczane czy dezawuowane: lokalności nie mają o co współzawodniczyć między sobą, a zatem obojętnie się tolerują.

Jeśli na tym rzeczywiście polega ruch poezji dzisiejszej ku jej jutru, jeśli więc moje ogólne rozpoznanie jest trafne, to bardzo bym przestrzegał przed ujmowaniem zarysowanej sytuacji w kategoriach kryzysu, choroby, czy czegoś podobnego. Rozsypka współczesnej poezji, jej partykularyzowanie się i zakorzenianie w lokalnościach uważam za proces najzupełniej naturalny (zdrowy) i współbieżny w swoim znaczeniu z tym, co znajduje dziś odbicie w mitologii powrotu do „małych ojczyzn” i elementarnych wspólnot komunikacyjnych.

5 marca 1994         

 

[i] Prwdr. „Kresy” 1994, nr 2. Przedruk w: J. Sławiński, Prace wybrane. T. 5: Przypadki poezji. Kraków 2001, s. 335-339.