Share on FacebookGoogle+Tweet about this on Twitter

Robert,Maciej

MATKA

 

Z pewnością bym ją zabił, gdyby nie jej piskliwy

kłos, którym kurczowo trzymała się niezrozumiałego

życia. Deszcz padał od kilku dni i po podniesieniu

leżącej do góry dnem starej łódki, okazało się, że

woda podmyła ukryte tam mysie gniazdo. Z trójki

młodych tylko ona tuliła się jeszcze do zdechłego

rodzeństwa. Kiedy położyłem ją na dłoni, ślepo

wciskała się w ciemną ciepłość pomiędzy palcami.

Wynosząc ją poza ogrodzenie i rzucając na gliniastą

ziemię, miałem dziwną pewność, że oddaję ją matce.

 

z tomu „Pora deszczu”, Korporacja Ha!art, Kraków 2003

 

AKWARIA

 

Jest upał, jest upał, jestem małym szkrabem, powietrze

faluje i ja wraz z powietrzem nasiąkam wilgocią,

nabrzmiewam i puchnę, zanim zdążę wstać. Jest upał,

jest upał, powietrze jest ciężkie i nad wyraz lepkie,

 

jak odwłoki pszczół krążących nad sadem, kiedy

wreszcie idę na poranny obchód. Jest upał, jest upał,

lecz ciało mam blade i widać dokładnie na spodzie

przedramienia siateczkę małych żyłek, czerwonych

 

i cienkich, lekko trzepoczących. Odnóża rozwielitek

w sklepie zoologicznym są niemal takie same. Lecz

dziś znowu zamknięte. Jest upał, jest upał, zielonkawy

zamsz wgryzł się w brudne szyby, garść tłustych

 

glonojadów zostawiając w tyle. Kilka rybek zdechło,

nad powierzchnią wody lśnią pękate brzuchy, nadgryzione

płetwy. Właściciel jest na gazie odkąd go pamiętam –

jednego z tysięcy osiedlowych wujków. Jest upał, jest

 

upał, wyobrażam sobie jak pije gdzieś nad rzeką,

zasypia i wpada w cementową otchłań. I widzę potem

trupa w podartej koszulce i nie czuję żalu, gdy idzie

na dno, a kilka dni później szlam grabiony zwinnie

 

z sinych ust topielca suszy się na słońcu w fantazyjny

warkocz. I nie czuję żalu, choć miałem coś dostać

(daleka rodzina?), a on jak na złość nie chciał

nigdy umrzeć. Jest upał, jest upał, jest mi całkiem

 

dobrze i wtedy się pojawia, gwiżdżąc coś pod nosem,

w przepoconym t-shircie i z butelką piwa. Jest upał,

jest upał, powietrze faluje, jest ciężkie i lepkie. Na zawsze

zapamiętam ochrypły skrzek papug, gdy przekręcał klucz.

 

z tomu „Puste pola”, Kwadratura, Łódź 2007

 

NASTĘPNY

 

Ciała im pęczniały. Na lekcjach religii

kryli się najdalej, znikali za plecami

siedzących przed nimi, naprężali karki

i w pagórek grdyki uderzali palcem.

 

Gardłowa melodia była tym powodem,

który ich wykluczał. Ale to lubili – światło

się łamało na wielkich witrażach, brązowe

uda dziewczyn błyszczały na schodach.

 

Ktoś ich wtedy wygnał – poprzysięgli zemstę,

kiedyś tam, po latach. Niektórzy ładnie się

postarzeją, wszyscy umrą ładnie, któryś z nich

(ten chudy?) ładnie zmartwychwstanie.

 

z tomu „Collegium Anatomicum”, WBPiCAK, Poznań 2011

 

PTAKI MIEJSKIE. REPRINT

 

Parter. Od paru dni obserwowane

ptactwo. Wszędobylskie gołębie:

nieporadność, harmider i głośne

klaskanie skrzydeł, gdy pojawia się

kawka – powściągliwy podglądacz.

 

Czasem w trawie buszują kosy,

jakkolwiek by to nie brzmiało

(brzmi nieźle). Często trafia się sroka,

skrzecząca na wszystko z góry.

Jest czerwiec, słychać nawet słowika.

 

Zniknęły gdzieś wszystkie wróble.

Może to sprawka pustułek, w które

mało kto tutaj wierzy. Poza tym

piskliwe jerzyki i nader łebskie

gawrony, wszystkożerna inteligencja.

 

Od pewnego czasu balkon odwiedza

bogatka. Z fotela, który przetrwał

tam remont, wydziera nitki na gniazdo.

To chyba najwyższa pora, aby przekopać

pawlacz i znaleźć książkę z dzieciństwa.

 

Ciekawe, czy coś tam piszą o domu.

 

z tomu „Księga meldunkowa”, WBPiCAK, Poznań 2014

 

34

 

Pamiętam tylko ten frapujący widok,

kiedy za Nowosolną wydostaliśmy się na wzgórek

i roztoczyła się przed nami cała panorama Łodzi.

Był to widok piekielny.

Jarosław Iwaszkiewicz, Podróże do Polski

 

Był to widok piekielny. Poeta dobrze pamięta

długie młodzieńcze wycieczki. Poeta, którym byłeś

 

w którymś z poprzednich rozdziałów, obecnie

jest martwy, martwy doskonale, mający się

 

niezgorzej w ciasnym grobie z liter. Wystrojony

godnie, martwy jak i oni, martwy jak my wszyscy,

 

patrzący na to miasto z wysokości wzgórza,

patrzący na to miasto ginące w chmurze tagów.

 

Jest to widok piekielny. Poeta popamięta,

gdyż stronami deszcz, stronami pogoda. Czyli

 

partly cloudy – jak mówił native speaker

we wczorajszej prognozie. Dziś co chwila

 

pada i książki są mokre, i stronami deszcz,

gdy czyta się w biegu. Wina przyzwyczajeń,

 

którą zrzucić trzeba na trzech panów W – Walter,

Werner & Wolfgang, dopisek GmbH, biorą

 

odpowiedzialność za to, że nauczyli mnie chodzić

po mieście i opłotkach, że nauczyli mnie czytać

 

miasto i opłotki, że nauczyli mnie pisać, miasto

i opłotki, trzymać rytm i pion. Walter, Werner,

 

Wolfgang (und viele andere) wytyczą marszrutę

i objaśnią wzór spisany na muszli. Labirynt

 

jest złotą spiralą. Miasto wzrasta jak pamięć.

Tamten głos, odległy, zamiast niknąć, cichnąć,

 

przybiera wciąż na sile, jest jak echo w muszli.

Umarł tamten chłopiec, umarło tamto miasto,

 

słychać głos w ruinach. Gdzieżeśmy to zbłądzili?

W podmiejskie antypody. To doprawdy utopia,

 

zaprzeczenie miejsca. Absurd, Kokovoko –

takie nadaję ci imię, bo zacnych miejscowości

 

nie odnajdziesz na mapach. Pamiętam z powieści

na czerpanym papierze. Kij wam w oko, wielorybnicy!

 

Płyńcie w inne morza odstawiać cyrk marine.

Ja biorę w pacht ten teren. Wraz z przyległościami.

 

Liście kukurydzy, pożółkłe i suche, są dziś ostre

jak nóż. Auto z reklamą chwilówek jedzie wzdłuż

 

muru cmentarza. Głos z megafonu się rwie, cyrk

przyjechał! W nocy, czyli we śnie, bo rozbili się

 

jak pijani, naruszając symetrię boiska. Namiot

w dwóch trzecich za autem, wozy na spalonym,

 

zwierzęta przy hydroforni. Przez tydzień rządził

mną werbel, klaun rozlepiał afisze z odwołanego

 

spektaklu, z którego pamiętam księżyc, wiszący

nad pustą parcelą jak zapomniany rekwizyt.

 

I moją dłoń w ojca dłoni. To nie jest moja wina.

To nie jest moja wojna, ten stan na wskroś wojenny,

 

wszystkie inne stany, tak może się mylić dziecko.

Denominacja, demobil, sprute pagony, banknoty,

 

blady fiolet i róż. Traciło się imię, nazwisko, świat cały

stawał na głowie w lunetach teodolitów. Optyka poszła

 

naprzód. Reszta została na miejscu, które zastawią

lustrami i już się nie odnajdziesz. Jest mgła i cztery

 

szperacze – po jednym na róg wieżowca – wyświetlą

w chmurach prostokąt, który poniesie cię dalej,

 

ku innym lądowiskom. Korzenie wybrzuszą chodnik.

Patrzysz, jak naciek na pniu powoli przebóstwia się

 

w hubę. Rodzi się na martwym, wykluwa się z niczego.

Jestem tu tyle czasu, że miasto się rwie do rozróby,

 

rwie się na zgięciu mapy. W miejscu, gdzie zbiera się

kurz, tłum wiwatuje do nocy. Otępiałe osiedle, uśpione

 

szumem obwodnic, nie będzie nic o tym wiedzieć.

Przyniosę wam sole trzeźwiące, zapukam do wszystkich

 

mieszkań. Przegoni mnie straż sąsiedzka i ogłupiałe psy.

Jestem tu ciałem obcym, jestem obcym językiem,

 

inną wibracją w pulsie. Spojrzeniem, które zdradza.

W parku ocalałych jogin rozłożył matę, ćwiczy.

 

Nieśmiałość w jego ruchach, kiedy przechodzę obok

i zaraz znikam we mgle. Ten, którego nie było.

 

z tomu „Nautilus”, WBPiCAK, Poznań 2016