Share on FacebookGoogle+Tweet about this on Twitter

Melecki,Maciej

WYCHYNIĘCIA

 

Kto wychynie poza ów rów, wyjrzawszy nieraz przez

Okno, na ulice, parkany, w dół, na dachy, ich spadzistość

Lub płaskość, kiedy sięganie po coś nie odbywa się w

Warunkach szybkiej wymiany, lecz raczej od niechcenia,

Ukradkiem, niejako samo przez się, niejako z musu czy nudów.

Wychynięcie to tylko konieczny skrót. A potem tylko występ,

Odstęp, fałdy i wykroty. Tło jest plamiste albo nakrapiane.

Ta twarz, ta i inne, zmięte lub zlane, niemo wrzeszczące,

Głośno wykrzywione, bez lustra, bez odbicia, doklejone jak kłaczki

Waty. Oto dowody. Puste przeręble minionego. Akustyka snów

 

Bez echa. Uśpiony mrok sypie się jak próchno. Język jest szpachelką,

Prześwity się odnawiają. Czemu wciąż jestem zakładnikiem

Widma, skoro znikąd nie przyszedłem, nie osuwając się też

W żaden źródlany moment? Rozwidlony. Oto niekończące się

Potknięcie. Rozmyte szyby. Zimna woda. Dławienie dniem.

Już czekają, kłapią. Zamienić się rolami, podmieniać wiecznie

Swój cień, usypiać na stojąco. Wydatkować jak najwięcej

Z tej obłej czeluści. Uchodzi chwila i to jest ta lekko

Skwaśniała już wieczność. Śnieży ostatni, widzialny fragment.

Kim jeszcze nie dane ci było być? Ofiaro oczyszczania pola,

 

Baranku bez łąki. W żadnej postaci nie ma tej jednej

Skrytki, pojemnej kryjówki, dzięki której jakiś przestwór mógłby

Przeze mnie teraz milczeć, bo jest głośniej tylko na zewnątrz,

W wykrojonych z blachy nocy dekoracjach, gdzie donośny

Głos powiadamia każdego o niczym. Zapomniane ubrania,

Gdzieś pochowane, prześcieradła przetarte, nie przenocuje mnie

Ten kąt, to wyjście z kanału. Takie pejzaże porasta mech,

Porasta księżycowy pył. A tu, nic tylko rozbiórka, bezład

Części, promieniejący układ pustki z niebem. A tu, tylko zrywać

Odbicie, nakładać ślad na inne ślady, gubić się tym samym

 

W rozejściu tropów – ta krawędź, po której pełzają syte cienie,

Chrome powidoki wzlotów, osoby żyjące sterowaniem innych.

Dwanaście godzin i żadna nienastawiona. Byłeś przedtem sypkim

Makiem, bo potem już dniało, widniała szrama na policzku

Brzasku, i dalej jakieś gołe krzaki, zaułek oślepiony murem.

Tasowanie błędnych ruchów. Scalające rozproszenia. Ten stan,

Stany też krańcowo zmienne, niezławialne w siatkę kolejnego

Skrzenia. Chcieć, nie chcieć. Żadnego znaczenia. Nieróżowiejące

Poróżnienia. Nie mieć, mieć. I najgorsze, że wszyscy chcą dalej.

Żyć dalej. I dalej wszyscy. Najgorsze, że wciąż dalej. Wszyscy

Jednak chcą, choć dalej tylko wylęg próżni. Najgorsze żyć.

 

TRACH

 

Pozostałe i przyszłe cząstki tego żarłocznego czasu

Są tylko równomiernym kołowrotem, eonem na końcu wszechświata,

Miką na skali gwiazd, którą chcesz dotknąć jak podniebienie,

Jak dotyka się ramy okna, by stwierdzić, że dalej jest wciąż to

Samo, słotne popołudnie, owe ścierpłe nic. Gdzie więc będziesz, kiedy

Nie będę się miał do czego zwrócić? Na dole garbu Afryki?

W sterowni pustyni? Na pewno innego dnia, na poddaszu wczorajszej

Godziny znów wysłupłamy się z linek, odbici przez światełka

Zapalniczek, w okularze czyjegoś zdziwienia, wizgu chaotycznej

Wymiany nowych wrażeń, by już tak w poprzek pozostać, przesypując

Z ręki do ręki mannę tego zbiegłego momentu, na tej zacienionej werandzie.

 

Kaprawy moment odrętwienia. Nadawcy zniknęli. Adresaci cieszą się

Rzekomą, pojedynczą uwagą. Styki są przepalone, gesty rozwidlone,

Kiedy pantonima zaczyna panować w rękawie komunikacyjnych

Wymian. Taktyczna porażka? Oblodzone piorunochrony zmieniają kąt

Pochylenia budynku i kierunki przestają się wzajem ścigać, prychając

Jak błotne pęcherzyki na powierzchni bagna, owego jedynego, faktycznego

Lustra – no cóż, popatrz przecie, by już nie powiedzieć, co jest

Najszpetniejsze na tym jedynym świecie. Gdzie bądź, tam nic,

Nicobyt rozpierający się w każdych ułamkach sekund, odliczanych

Do wyjścia w nieco łagodniejszą aurę przedwiośnia, bo chcesz już

Wiedzieć, co zostało z tych wszystkich panoramicznych planów zmarnowane,

Do szczętu zwleczone z ciała przyszłej perspektywy, przerywając ten

Antrakt jednym ruchem, odmową niemego spojrzenia w bielmo

Czekającej na konkretną odpowiedź twarzy tego człowieka, który nachodził

Cię już nieraz, byś go wysłuchał i na poczekaniu orzekł, co ma takiego

Zrobić ze swoim sproszkowanym życiem. Gorejący moment zrywania

Blokad. Letnia chwila, kiedy wszystko zaczyna się ważyć od nowa.

 

I jak ów rolnik, sam zostajesz w tej dolinie niewidzialnego smutku,

Wklęsły niecką przesileń nocy, co to nie przeszła nawet po świcie, gromadząc

Kwarki rozmów w jeden zastany szlam wspomnień, naocznych zniknięć

W sieni kamienicy, gdzie staliśmy skuleni i podawali sobie woreczki

Niedawnych uwag o stronach czy sposobach życia wobec tego, czego jeszcze nie

Ma, a co koroduje od wewnątrz, rozpyla jaźń, by mogła opadać jak opiłki

W szklanej fiolce, na użytek lepszego radzenia sobie z gromem poniesionych

Strat, przynajmniej na odległość, w treści opowieści o innych, zatartych

Jak dzienny ślad naiwnych wierzeń w rozszerzający się świat.

Masz teraz przed sobą już tylko proste drogi, prowadzące do wiadomego, stromego

Nigdzie, jeżącego co rusz głos w gardle, i trwałe do końca nie wiadomo

Czego nic za nic, nic za niegdysiejsze coś. Cóż więc należałoby dalej z tym

Zrobić, od czego się odwiązać, wydostać z tej plątaniny wyżów lub niżów,

Prądów czy masywów chmur, skoro to, co oznacza wyżej, zawsze prędko

Rozpościera pod tobą swoje dno, jak draśnięcie draceną, stojącą na

Rogu parapetu, kiedy firanka faluje wilgotną bryzą płowego boku wieczoru.

 

Mrowienie pustki. Położenie jest zmienne jak klips. Karawana jeszcze nie

Weszła na czoło konduktu. Dni odklejają się od swego filcu pory i napawają

Przenośnym krańcem. Nie słychać pukania. Domniemanie wzrasta.

Spody ani dna już tu nie istnieją. Wypala cię ziemia, drąży ból

Sfałdowanego przeciążenia. Siny tatuaż pokrywający idealnie całą połać

Tych wszystkich, gwałtownie zderzanych ze sobą odruchów, wkłuty

Mimowolnie przez te ledwo co zapamiętane lata rozłąk i zejść, wyziera

Spod najgrubszej czapy śniegu, przypomina i każe, jak zerwana kotwica,

Jak poranna mantra, że została tylko tratwa chwili, przyszpilenie

Szarym błyskiem, i dalej trzeba mieć na uwadze tylko tę byłość. Nie ma

Nieżytu w tym trachu. Kończymy się w plaśnięciu. Dłoń nieba w załomie twarzy.

 

PRZEGŁOS

 

Krzepnie wsad. Okręca się śnieg na patyku pełnym nacięć, skrzy

Rdza w oku łypiącym ze zlewu. Nawet tego nie zjadłeś, nie usunąłeś

Węgla z półek. Kiedy tam byliśmy, nie byliśmy napchani żadną miarą,

Cegły ścierały się w palcach, na schodach kwitł soczysty perz,

Z podłużnej koperty sypał się tynk zeskrobany z płaszcza dywanu.

 

Wychodził nam tylko plan, bez poręczy grawitował dokądś szczęk

Rozbrajanych z nici pudełek, gdzie przechowywałeś zenit

Swojego najintensywniejszego snu, a działo się to, co nas teraz

Bronuje i pływa w żelatynie. Uszy jak parasolki były składane wzdłuż.

Szafowałeś rudą, blik stygł jak odlew. Rękaw od wewnątrz nerwowo

 

Fatygował mrówki, studzienka stała się gniazdem dla zbłąkanego

Wróbla, tam jedliśmy po raz ostatni, gubiliśmy stogi, mydląc spieczony

Gwint. Wykonaj swój przydział, podziel na fragmenty każdą strunę

Wycia, doprowadzając się do drętwego skucia. W lornetce kica mara,

Postrzał miał dzisiaj próg, z plamy nie ubył brud. Kupujemy coraz to

 

Bledszy łopian, tak bliźni się to lato w tkance tego zimnego omotania,

Na brzegach chmury gnieździ się przegłos ukrytej udręki, i

Nie słychać już jej w tubce tego zbycia, nie widać innej drogi, pręga

Wystaje z dłoni dna, kupka opiłków twardnieje w świt. Tam się zgłoś,

Tutaj tylko bądź, wyprostuj się w rurze, w poprzek spień pozostały

 

Czas, krata rozjaśnia ci do rozpuku twarz. Inne ruletki nie ostały się

Bardziej, niż ta tarcza, która nieprzerwanie nas tnie, zatopiwszy tartak

W bieżniku opony, toczącej się w tej żrącej kwadraturze lat. Losuj.

Mamy tylko jedną ość, i obrawszy kierunek wietrznego dołu, zalegamy

Ten zbywalny krąg. Nagłe mamrotanie to razowa gleba, potrząsanie kośćmi.

 

 

(z tomu: Pola toku, WBPiCAK, Poznań, 2013)

 

NIC TYLKO POTEM

 

W ciemnym, zamarzniętym śniegu, właściwie jego resztkach, na skraju

Wyleniałego trawnika, już po zmroku, już zaraz, jeszcze nie wtedy, jakby dotąd,

Nie potem, choć właściwie nie tak, czyli już nigdy, na koniec lat, jak w stogu

Porzucony bat, na początku stałego przesilenia błędnika, w zawierusze

Nie większej od ziemi, już w pół kroku, nieodwrócony, przepołowiony,

Zmięty, a jednak sztywny jak termometr, nie dalej niż nigdzie, nieblisko, nie

W sam raz, jak pogięty, skłębiony drut, jakby zaszklony krzak, wystrzeliwszy

Dwakroć więcej nieskończonych wrzaw, pełnych śrutów, gwoździ i szmacianych

Mar, bez środka, bez przerwy, zatapiany zadyszką sekund, w tym marnym

Celu, przetrwawszy nic tylko to, bo tylko nic potem było tak jak kiedyś tam,

 

Zawsze bowiem spełzało z obręczy rzutkie mrowienie, kopanie światła nie

Ustawało, rozstrój więc bujny jak świerzb. Beczka turla się nadal, głowa to jej

Szpunt. Dyszlem dźgany na tej mordze smutku, w skosie srogim jak wyrzut,

Wychodzisz, naciskasz, otwierasz, wyjmujesz i zatrzaskujesz echu drzwi.

Hen, hen za wami nie było czego siać, dobijać do grodzi tego wrzątku. Trąbi

Wiadukt. Trzebi mżawka. Flegma śnień. Napędza cię wsteczny ruch. Zwężony

Obraz swojego odbicia to głucha fiolka, w której zatrzymany jest szary kontrast

Tego niespiesznego zbycia. Cień z wydłubanej gliny, owych tabliczek zdławionego

Czasu, ma kwaśny posmak czaszy opadającej, jak zbłąkany w komorze orbity

Radar. Poza odczuwane granice możesz więc wyjść tylko wtedy, kiedy je

 

Przeoczysz, przenosząc się między bagno a płot, by mieszkać zawsze na wspak, w

Kuli bez nogi, otorbiony pyłem zbaczającej drogi. I nawet, jeśli głęboko śnisz,

Przywierając do wyżarzonych twarzy bohaterów wszelkich złupień, nie wystajesz

Poza ramy tego narastającego docisku, zapętlony jak hak. Tak więc po obrzeżu, po

Dnie każdej taksonomii szarpnięć, w stałym zwarciu nie zawierania, otwartości

Tasiemcowych tąpnięć, na tym rozmagnesowanym polu, gdzie grasuje tylko

Wiązka rys, szczep krótkotrwałych ustaleń, rozedrganych bardziej niż okopcona

Igła w oku. Gruzowisko obłupanych cegieł. Rozrzucony kompost zejść. Pomór

Długi jak dach we framudze przesyłu. Wykroczenie poza kąt wiekuistego spadania.

W tym bezmiernym zapadlisku straceń, potknięć i ciśnień, prostowany przez spiralę.

 

 

GRAŃ

 

Syn ziemi ściętej z ust, ów galilejczyk, jakiś cyklop, jak rumianek w

Saszetce, jest echosondą promieni tak uporczywie wysyłanych w siny

Paznokieć dali, że nie wraca po koszyk nowej strawy, bo jest niepomiernie

Zmarnowanym ogniwem, jakowąś szczapą wygasłą w źrenicy tlącej

Się niczym zagrabione o świcie palenisko, kiedy huczy potok pod

Spuchniętymi palcami szukającymi na mchu kopyta północy. Tylko taki

Masz kompas w głowie, suche igły sosny pokrywają piasek leżący w

 

Wiecznym cieniu, ukryte pośród nagich pni dziuple są wybitym chodnikiem

W głowie, po którym tak pełzamy niemo, że żaden ślad nie może być

Porównany do śladów zabezpieczonych przez mróz, na tym podołku

Będziesz więc śnił na jawie narowistej jak lawa, we śnie pozostając do

Kolejnego zaśnięcia, bez żadnej kreski granicy w oku i uchu, słynął jak

Zachrypnięty hejnał, wygrywany przez wskazówkę coraz wolniejszego

Tchnienia, wydłubany z lepiku jak haczyk hartowany w wosku, staniesz

 

Naprzeciw białego prześcieradła, i wtedy będziemy razem, jak jeden mąż,

Jak ojciec z synem, w tłustej bruździe zaległszy aż po chromy brzask,

Wciągając na ten potrzaskany maszt smugę nowej barwy tych niedomkniętych,

Acz przetasowanych do cna lat. Bura była rozmowa o stykach, mętna tedy

Okrężnica wniosków, kawałkowałem każdy krok, ruch posuwisto zgięty

Rozdymał się jak cierpliwy nóż przyłożony do okiennicy warg. Klik.

Znika ekran z posterunku twego czoła, nadkrusza nas ząb wyłamany z

 

Wideł, porcjuje słowo coraz bardziej śliski asfalt, huśtamy się wszak nad

Parowem, w tle nie mając już żadnych burzowych chmur, wszystek grad

Rozbił się bowiem o dachy samochodów, kukułczych jaj nikomu więc nikt

Nie podrzuci, sami się bawimy, bawimy się już tak od pierwszych, zobaczonych

Krat, w piwnicy nie pomieszkuje nawet szczur, któraś z kulek będzie ci

Dana niczym porysowany wizjer, gdyż każdemu jest przyrzeczone spojrzenie

Meduzy przynajmniej jedyny raz. Owiń mnie w koc, zapleć z klamek rów,

 

Stany tego świata są płaskie jak kręte dno, stany tego, czym ten świat mógłby

Już dla każdego nie być, będąc bez ciebie jeszcze bardziej szybkim,

Naprężonym sznurkiem, na końcu którego węzeł mieni się mocniej niż wyciek

Jodu, gotowy pęcznieć i wchłaniać, gotowy gnieść każdą fałdę, prasując i

Korzeń i kolec, jak sztywno uniesiony pod sufitem balon. Byłem już nieraz w

Twoim wnętrzu, nurkowałem w nim zwinniej niż mewa, nawdychawszy się

Helu, na spodzie dociskającego drzwi progu, około zawsze ostatniej godziny,

 

W oborniku treści, i z jaźnią jak cegła szykowałem się na obrót w tej spłaszczonej

Kulisie wejścia w wartką szynę przesiadki na kraniec tego krzepnącego czasu.

Plami ten stukot. Wywraca się ta klatka zmiętych spraw, w rabunkowej masie

Pozrzucanych gniazd, nie wykosisz niczego aż do ostatka, nie zaplanujesz nawet

Zawleczki, którą można by było włożyć w przełyk tej arytmii zejść. Na dzień

Przed rozrasta się ten kabłąk sieci, w połowie czerwca, w obfitości grani, taka

Jest twoja wielorodnie żadna rola. Truskawka większa niż koryto pełne serc.

 

INWERSJE

 

To są wciąż sprawy życia, na sprawy śmierci jest już za późno, pochówek nigdy

Nie jest właściwym aktem zakończenia, praca wre, żałoba w toku wielokrotnego

Obrotu nadżera coraz większe płaty wątroby światła, nikło spływającego przez

Wykusze, które patrzą na ciebie jak na widok grząskiego śladu po

Kimś, kto ubywał, odkąd zaczął przybywać coraz śmielej na tym placku

Swojego świata. Jesteś opuszczany, na prostych pasach, przez najbliższego,

Przez ogarki lotnych chwil, które na krótko zaludniają ci, których

Przechowałeś w odległych szufladach swojej chłodni pamięci, odtajali kosmykami

Miejsca wracają w twoje rzeszoto, wypłukują się jak magnes i ewakuują

W niedosięgłe listowie tej skromnej dali, ów zakamarek wbudowany w pień.

 

Innego końca życia nie będzie, w dzień radosnego gwaru rozpyli cię szum

Szarego gruzu wieści, dotknie patyk podejrzenia, zeskrobie szpachla jak z szyby

Szron, przejdziesz w inny, niematerialny ton, i już bez sznurka oparcia,

Bez poręczy wózka, częstowania ogniem, rozgryzania odrodzenia się mar,

Wywoływania przypadkowych skojarzeń, w momencie wypowiadania imienia

Utraty, bez podwiązywania krzaków pomidorów do palika mogącego rzucić,

Jak nowe światło, słupek cienia w pozamgielną kadź odwidzenia tego porządku

Zamachowego koła natury, tak wykluczającej twój trop z kręgu stabilnego

Rytuału pór roku czy dnia, byś przemycał sobą suche, trzaskające w palenisku

Szczapy wodzących po zaświatach losów gwiazd, tracących innego, potykających się

O jego zanik. W pocztowej skrzynce zawsze możesz znaleźć ulotki na ten temat.

 

Mam teraz na palcach glinę z twego grobu, pod paznokciami igliwie z wiązanek

Pogrzebowych, niesłony pot na czole, kiedy sprzątamy te zwiędłe i wyblakłe

Resztki pożegnania, wymuszonego świadectwa odstąpienia od ciebie,

Zakrztuszeni kurzem z kontenera, do którego to wszystko wynieśliśmy. Oto amulety

Pełni. Niedaleko muru, stojących za nim upiornych bloków, których okna prześlepiają

Ten kwartał, rabują z niego ciszę, i są leniwymi otworami chłonącymi każdą

Ceremonię w poprzek snów ich właścicieli, nieustannie bliskich każdego osadzenia.

Dzieje się to w statycznym ruchu, w mielącym obrocie ziemi. Kości zostają

W gardle zdławienia, nieprzełamane wolą tchnienia, wielopusty kołowrotów

Zaniechania ledwo możliwego kołowania w polu poziomej osi dalszego koszenia. Taki

Jest gatunkowy ciężar tego drążka, unoszącego żeliwne krążki poszczególnych kadrów

 

Naszego żywota wspomnień, gdyż tylko pętlami owych stanów może żywić się jeszcze

Człowiek, który z pustą konewką błąka się po pustyni, podległy każdej, uwarstwionej

Fałdzie mroku, ściąganego przez garb ptaka, oznaczającego bliskie położenie jakiejś

Oazy, istotnego, w tym wypadku, obrazka, zawieszonego w ramce udaru, na gwoździu

Urojenia, gdzie pieni się soczysta zieleń krzaków i palm, i bije niemałe źródełko w tym

Sypkim skrzydle – jedynym lustrze odbijającym pustkę. Katapultowały nas

Oblężnicze machiny w sam środek ognia walki, pływaliśmy na wznak w ropnym

Strumieniu spływającym z hałdy zużytych opon, wypatrywaliśmy we śnie złocistej

Drogi zbaczającej w czarną gardziel czyjegoś oka, i nigdy nie wiedzieliśmy więcej, niż

Na początku, o tej cienkiej jak żyletka granicy. Skąd sączy się ten dookolny swąd?

 

Poszukuję tedy nowego miejsca na rozpięcie spłowiałego tropiku, nowych kanałów, gdzie

Mógłbym się zatrzymać na tę stałą noc, śmiechów przyciągających jak wiatraczek

Podczas upału, dachów większych od piwnic i dróg nieprowadzących zawsze tylko

Tam, na komunalną górkę, bez śmigła w uchu, z marnym ekwipunkiem stukotu

Flam oznajmiających czyjeś zejście, osunięcie, na wyciągnięcie ręki pierzchające

Gaśnięcie, kiedy wypala się więcej papierosów, kiedy jeszcze więcej zostaje popiołu, sadzy

Na parapecie serca, prochu we włosach, osadu na skroniach pulsu, dymu w komórce wizji, pyłu

Zasklepiającego przydroża. Wierć jeszcze więcej dziur, kołkami je zatykaj. Ktokolwiek

Widział, nie widział nigdy do końca, bowiem do końca nie da się, gdzie indziej niż w dół, dojść.

 

PĘTLE WIDM

 

Szkwał na języku. Piekący zręb zbełtania. Gdzieś w polu, gdzieś przy brzegu,

Gdzie mrowią zakątki spóźnionych decyzji, zarzucone na mur, jak sznury

Bieliźniane, na których wieszano najczęściej klamerki, gdyż mokre prześcieradła

Odlatywały w stronę sinych chmur, i prędzej niż później zawsze okazywało

Się żeś sam na sam ze sobą, w każdym zębie grabi było więcej życia niż na tym

Końcu kija, z którego zwisasz jak plwocina. Proste pytania wychodzą z wężyka

Oczekiwań, upał to twój szklany słój, nie ma więc na podorędziu żadnych,

Tłumaczących racji, którymi moglibyśmy się posiłkować w czasie schodzenia do

Zatoczki, niosąc wiadro pełne wysuszonych kolców, w rozharatanej smudze czasu,

Przedziale pięciu, kozłowanych nieustannie lat. Wykusz w ekranie. Przesył mapy

Dojścia w uroczysko pierzchnięć. Karty na kocu farbują dzień. Biel jest tylko na

Pasku, który trzymasz jak dachówkę. Koryto rzeki płytkie niczym garb kurantu.

Pętle widm zadzierzgają przeguby tych traconych wzejść. Charczysz od tego już

Od miesięcy, mieszkasz w szynie znużonego gradu, wypalony jak soczewka, wierzga

 

W tobie wrak, pospolity zaciek na ścianie dowodu istnienia niczego, niczym wodny

Znak na papierowej łódce puszczonej przed kaskadą, w ruchu cyrkla obejmującym

Szarolistny pęk wrażeń z uprawy swego ugoru dat, z których tylko jedna była

Gruchoczącym ciosem, a reszta, jak skoczny worek pcheł, przechodziła przez sito

Twego cienia, szarpiąc za nogawkę, zostawiając śluz na asfalcie, w kubiku

Wspomnień przychodziło wszak nieraz spać, i budzić się w spopielonym krzaku

Mdławego poranka, kiedy turbiny dokonywały pierwszych zmieleń, rozbudzając

Apetyt na poziomie oglądu wszelkich krawędzi, w rozpadliskach wąskich uliczek.

Mocujemy się tylko z brakiem. Trawi nas zaduch. Karmi łyżka dziegciu wyciągnięta

Z beczki miodu. Ścierniska tygodni zapadają się pod kołami poszczególnych

Planów, i łamane jak lak, wchodzą w każdą nową obietnicę, otwierając w niej

Labirynt coraz silniej symulowanych, ważkich kwestii, mających zastępować

Spartaczone oblicza, owe wnętrza niezmiennej postaci wszelkich zaniechań. Skąd

Wzięliście się, wzorzyści ludzie? Wasza miara jest konkretną marą, która rozpostarła

 

Się między pokładem a strzaskanym masztem rejsu w stronę zaniku. Brodzicie i

Nigdy nie odchodzicie. Płytka sfera waszych roszczeń kończy się na rogatkach

Cmentarza, w szerokim pochodzie zatroskanego żywota o każdą uncję namacalnego

Spełnienia, czyniąc z niego bezpieczny pas dla wygodnego, dalszego oddzielenia,

W trwałym podbiciu tombakiem pozycji stanu posiadania jak najwięcej, jak najmniej

Niczego innego względem geometrii gwiazd, pulsu skobla, który w skroniach

Waszych bram równomiernie dźga sutym zadowoleniem. Bądź więc do dna. Krusz

I lep. Ślepy wykop, którym idziesz codziennie, zaprowadzi cię kiedyś pod martwy

Wiatrak, na schody biegnące w jego fundamenty, i w takim rozejściu, spowolnieniu

Opuszczenia grodzi, zaczniesz się na nowo wić, niczym białko echa w otwarciu

Dłoni, bowiem na ostrzach noży i końcach łopat są nowe kolonie widzeń, a w

Naruszanych przez nie miejscach rozciąga się potylica celu, i kiedy po każdym kroku

Spada za nim niewidzialna krata, zdrętwiałe podmuchy spychają cię w stronę,

Gdzie będziesz między tępymi kantami trwał, na swym wyboju, aż do pierwszej

Łuski boi, w cemencie rdzy zatrzymany, dłubany i skrobany, bez podpórki cienia.

 

(z tomu: Inwersje, WBPiCAK, Poznań, 2016)