Czarna ziemio
Czarna ziemio, przymierzę twe ciuchy,
kilka fałd nie podoba mi się;
ojciec w mig uporałby się z nimi,
mrucząc do siebie, radia i ścian.
Kilka bruzd nie podoba mi się
na twarzy wsuniętej w mrok,
gadając do siebie, radia i ścian,
do rodzinnej tradycji dodałem długopis.
Na twarzy wsuniętej w mrok
czyta się w pośpiechu i tylko rękami,
do rodzinnej tradycji dodałem długopis,
stąd wiecznie poplamione palce.
Czyta się w pośpiechu i tylko rękami,
przyjdzie taka chwila, że już całym ciałem,
stąd wiecznie poplamione palce,
którymi przebieram, żeby dać świadectwo.
Przyjdzie taka chwila, że już całym ciałem
zapragnę ciebie, każdą z twoich fałd,
wśród których przebieram, żeby dać świadectwo,
ale mam wrażenie, że niczego nie dam.
Zapragnę ciebie, każdą z twoich fałd,
czarna ziemio, przymierzam twe ciuchy,
ojciec w mig uporałby się z nimi,
przenicowałby na szaro, na jesienny zmierzch.
Ciemnowidzenie
To po matce: księżycowy spazm
w biały dzień, nerwy łączą się z kosmosem
(zawraca krew) przez gliniane tabliczki,
korę uciekających drzew. Znowu jadę
między słowa i ich posępnych właścicieli.
Uśmiechnij się jeden z drugim,
kiedyś będziesz nominowany, poczujesz
jeszcze większą pustkę.
I wieże kościołów: zużyte ołówki
kreślące komuś plany na przyszłość;
jak czułki wbite w zwały chmur
przynoszą wiadomość – niczego tam nie ma,
rdzeń się wypalił.
Ale módlmy się dalej
rytmicznie, miarowo,
niczego lepszego nie wymyślono.
Mitologia
Nie będzie zmiłowania. Z brzucha żony
wyjdą prządki, które tam zawsze były.
Zaraz, jak im po łacinie?
Znajomy aptekarz, klasycysta, wiedziałby.
Ostatnio już nie przychodzi na szachy.
Zaraz, jak właściwie długo?
Ile przeszłości jest w słowie „ostatnio”?
One wiedzą. Te, co w dzień cicho siedzą.
W nocy się odważają kruczyć w jej żołądku.
Nieraz nasłuchuję. I myślę, kim jest byt
tuż obok. Jak bardzo przyłożony do rany,
którą jestem. Ten anioł zesłany.
Moja klacz trojańska. To właśnie dzieje się
za jej białą skórą.
I nie wiem, jak to wyłączyć.
Zrywam się spocony, roztrącam zasłony.
Zaczyna się liczenie ognisk i namiotów,
widać je na niebie. Czekają na znak,
na szczęk nożyc. Prządki wychodząc
z tej swojej mitologii, przechodzą
na naszą stronę, wracają do życia.
Dlaczego lekarze
Anie Blandianie
Nie zostawiaj rodziny tak wcześnie,
należy się jej nieznaczne opóźnienie,
zwłoka przy zwłokach, dalsze pogrywanie
słowami; ma być wzniośle
i niejednoznacznie – wypełnianie się czasu,
opróżnianie butli z tlenem, maseczka,
krople nasercowe brane regularnie;
dlaczego lekarze o tym nie mówią
wprost, tylko po łacinie,
składając dłonie, chrząkając znacząco?
Nie zostawiaj rodzinie wszystkiego,
do części muszą się dogrzebać, wykopać
z ogródka; tylko mi, kurwa,
nie uszkodźcie czereśni.
Wyjaśnienia
Ludzie mówią, że żyję tak,
jakbym nie zauważył śmierci
cioci Lali. Gówno prawda.
Kto wie, co kogo obeszło,
a co nie, co ugrzęzło
na zawsze; ta jedna ość więcej.
Po tylu pogrzebach masz
już w sobie cały szkielet
rybi. Ostatniego dnia
uniosła się na łokciach
i powiedziała: „no, teraz idźcie,
ja się muszę zająć sobą”.
I się zajęła.
Takie są nasze zajęcia.
Wiersz dla Georga Bataille’a
(i Krzysztofa Matuszewskiego)
Hadesie, czasami jesteś dupkiem,
przepuszczasz jak zużyta dętka,
nabierasz wody; nie głosowałem
za nieszczelnym królestwem,
umowną śmiercią; zresztą,
za niczym nie głosowałem,
nie chodziłem na wybory. Raz
czy dwa robiłem podejście
pod urnę, taki podkop wyobraźni,
ale strażnicy wyprowadzali z cienia
na gorąco ogłupiające
słońce. Mieli w klapach orzełka
albo kanię, coś drapieżnego,
i chyba ważny był kolor,
tak, kolor, a nawet dwa kolory.
To miało mnie określać,
wskazywać miejsce w języku;
i nawet słowo „chuj”
nie wybijało już na niepodległość,
a nie znam drastyczniejszego,
skoro „pizdę” zużyło poprzednie
pokolenie. Tedy wróciliśmy
do źródeł, grzebiemy w gównie,
rozcieramy je na dalsze znaczenia.
Nic tu po nas; nic tu,
nic tam, i jeszcze pośrodku;
kiedyś, Hadesie, wrócimy do przerwanego
teraz jadę do pracy. Wrocław czeka.